Zbigniew Grzybowski: Gdy zbliża się weekend, czekam tylko na mecz Zagłębia / Pierwszy zespół / KGHM Zagłębie Lubin
Zbigniew Grzybowski: Gdy zbliża się weekend, czekam tylko na mecz Zagłębia 9 lip

Zbigniew Grzybowski: Gdy zbliża się weekend, czekam tylko na mecz Zagłębia

Do Lubina przychodził trochę przypadkowo, gdy podczas meczu na zapleczu najwyższej ligi wpadł w oko trenerowi Kubotowi. W Zagłębiu zadomowił się na lata, rozgrywając ponad 170 spotkań w najwyżej klasie rozgrywkowej. Był zawodnikiem miedziowego klubu zarówno w dobrych jak i trudnych momentach. O swojej historii opowiada z uśmiechem na twarzy i podkreśla, że spędził tutaj dobre lata piłkarskiej kariery. Z kim trzymał w szatni? Co robili piłkarze gdy nie było telefonów? Na kogo liczy w nadchodzącym sezonie. Z

9 lip 2018 20:05

Fot. Zagłębie Lubin S.A
Autor Zagłębie Lubin S.A

Udostępnij

Klub

Pana debiut w drużynie Zagłębia nastąpił w sezonie 1995/96, a czy pamięta Pan jak ta przygoda z lubińskim klubem się zaczęła?

- Zaczęła się na meczu z Miedzią Legnica, na który przyjechał Janusz Kubot zobaczyć występ Bogusława Lizaka. No i ja w tym spotkaniu wypadłem bardzo fajnie, strzeliłem nawet bramkę. Zaproszenie do Lubina dostaliśmy więc obaj. Wraz z Bogdanem przyjechaliśmy tutaj z Bydgoszczy i widząc ten duży stadion byliśmy trochę sceptycznie nastawieni. Po pierwszych treningach zobaczyliśmy jednak na co nas stać,  staliśmy się trochę pewniejsi siebie. Również wpływ na to miało to, że inni zawodnicy dobrze nas przyjęli w drużynie. W zespole byliśmy z Edwardem Cecotem, Radkiem Kałużnym, Andrzejem Szczypkowskim, Robertem Bubnowiczem, Darkiem Dziarmagą, Piotrem Przerywaczem. Część z nich znaliśmy wcześniej, część poznaliśmy i z czasem się zakolegowaliśmy. Pamiętam, ja jako najmłodszy zawodnik  musiałem po treningu nosić wszystkie spocone ciuchy do pralni. Było to dobre rozwiązanie, bo każdy znał swoje miejsce w szeregu. „Starszyzna” w zespole, widząc, że można na nas polegać, dużo nam pomagała. Kilka lat później do teamu doszedł obecny trener Zagłębia – Mariusz Lewandowski i przechodził od młodego tą samą drogę.

Na treningi przychodziliśmy godzinę wcześniej, szliśmy na kawę do Pana Andrzeja do Olimpu, graliśmy w siatkonogę, albo ćwiczyliśmy na siłowni. Czasem po prostu siedzieliśmy w szatni, spędzając czas na rozmowie. Dla mnie nie była wtedy istotna kwestia finansowa, liczyła się tylko możliwość zagrania w I lidze. Ogólnie wspominam ten okres bardzo fajnie, bo jako 21-letni zawodnik miałem strzelone cztery bramki przez pół rundy. To dość dobrze o mnie świadczyło. Wiem, że były już wtedy nawet zagraniczne kluby, które chciały mnie wykupić.  

 

Debiut był niewątpliwie udany, strzelona bramka w meczu z Katowicami, po bardzo emocjonującym pojedynku. Skończyło się wtedy 4:4 jeśli dobrze pamiętamy. Na pewno towarzyszył Panu wtedy chociaż mały stres. To był przecież przeskok z Zawiszy do wyższej ligi.

- Na pewno był to wielki stres. Obawiałem się, że mogę sobie nie poradzić w najwyższej lidze. Bardzo pomogły mecze w Pucharze INTERTOTO, tam nabrałem pewności siebie. Te spotkania dały mi przeświadczenie, że w pierwszej lidze też dam sobie radę. Tym bardziej utwierdziłem się w tym przekonaniu, tuż po strzelonej bramce w meczu przeciwko GKS-owi.

Ma Pan jakieś miłe wspomnienia z tego meczu?

-  Oczywiście, Andrzej Szczypkowski wyrzucał mi piłkę z rzutu rożnego, mieliśmy wyćwiczony z trenerem Draganem zwód z krótkiego słupka wychodziłem blisko bramkarza na róg piątki i miałem tylko lekko uderzyć głową w piłkę. No i się udało, z tego padła bramka. Pamiętam dobrze cały mecz, był remis 4:4, Robert Bubnowicz dostał czerwoną kartkę, bo piłkę zmierzającą do pustej bramki wybił piłkę ręką. Mieliśmy wtedy ciężki okres, walczyliśmy przecież o utrzymanie w lidze.

( Zbigniew Grzybowski w barwach Zagłębia strzelał przepiękne bramki KLIK)

Finalnie się udało, ale zapytamy jeszcze o stałe fragmenty. Jeśli dobrze pamiętamy, do zespołu przyszedł Jerzy Podbrożny i to on był inicjatorem pewnej akcji. W pewnym momencie sezonu specyficznie rozegraliście kilka rzutów rożnych. On dotknął piłki, mówił o tym sędziemu, po czym zamienialiście się miejscami, jakby to Pan miał jednak egzekwować stały fragment gry. W pewnym momencie startował Pan z tą piłką do pola karnego i uderzał z ostrego kąta.  Udało się wam strzelić z tego nawet jedną bramkę.

- Ten taktyczny plan przedstawił nam Jurek na jednym z treningów, jeszcze za trenera Jabłońskiego. Poćwiczyliśmy te wykonanie na zajęciach i postanowiliśmy spróbować. Rzeczywiście, w kilku meczach udał nam się trik, ale później już nas przejrzeli.

Odnoszę wrażenie, że byliście zżytą drużyną, nie było telefonów komórkowych i jednak więcej czasu spędzało się razem.

- To prawda, nawet po zmianie klubu kontakt pozostał. Mogliśmy zawsze liczyć na swoją pomoc. Najbardziej trzymałem się z Bogdanem Lizakiem. Edek Cecot był w Lubinie ze swoją dziewczyną, obecną żoną i nie miał dla nas aż tyle czasu. Wiadomo, obowiązki. Później dołączył do nas Paweł Piotrowski i na wszystkich wyjazdach byliśmy razem w pokoju. Wiele nocy spędzaliśmy na rozmowach, był to bardzo zabawny i otwarty chłopak, więc nigdy nam się nie nudziło.

Okres gry w Lubinie wspomina Pan z uśmiechem na twarzy, a czy przypomina Pan sobie jakieś smutniejsze momenty z Lubina? Może były chwile zwątpienia, w których czuł Pan, że trzeba odejść?

- Najwięcej zwątpienia pojawiło się po meczu ze Śląskiem Wrocław, gdzie kibice posądzili zespół o sprzedanie tego spotkania. Ja i Darek Żuraw mieliśmy o to bardzo dużą zadrę, chcieliśmy odejść z klubu. Darkowi się to udało, ja pozostałem dalej w Lubinie. Ten okres bardzo źle wspominam. Uważam, że ja jako piłkarz popełniłem bardzo duży błąd ufając niektórym menagerom. Wprowadzili trochę zamieszania w moim życiu, co odbijało się na mojej karierze. Kolejna zła decyzja, to gdy później pojechałem do Hannoveru. Z perspektywy czasu to nie było rozsądne. Z pierwszej ligi polskiej przeszedłem do drugiej bundesligi. Przez kolejny miesiąc tylko trenowałem i następnie trafiłem do Maanhaim, ponieważ mój manager stwierdził, że do jesieni będę mógł tam jeszcze zagrać, po czym miałbym wrócić do Hannoveru. Straciłem wiele miesięcy niepotrzebnie.

Grał Pan w niemieckich klubach, później była Amica Wronki. Po kilku latach znowu powrócił Pan do Lubina. Co na przestrzeni tych lat zmieniło się w Zagłębiu?

- Uległa zmianie struktura klubu, widać było duże i jak najbardziej pozytywne zmiany. Prezesem był wtedy Robert Pietryszyn i za jego sprawą Zagłębie zmieniło się na lepsze. Oprócz tego, trenerem był Czesław Michniewicz, który podał mi pomocną dłoń, za co jestem mu wdzięczny. Graliśmy razem w Amice, ale poznaliśmy się dużo wcześniej. On kiedyś był bramkarzem Polonii Gdańsk, a  ja grałem w Wiśle Tczew i często spotykaliśmy się w meczach przeciwko sobie. Pamiętam, że w 2007 roku była bardzo mocna drużyna w Zagłębiu. Był Maciek Iwański, Wojtek Łobodziński, Michał Stasiak, i ci zawodnicy mieli klasę. Trzeba było dać z siebie wszystko, żeby móc razem z nimi grać w wyjściowej jedenastce. Zagrałem siedem razy, ale bardzo się cieszę, że miałem możliwość wywalczenia Mistrzostwa Polski. Zwycięstwo na stadionie Legii było zwieńczeniem tej ciężkiej pracy zespołu i mogę szczerze stwierdzić, że w pełni zasłużyliśmy na tytuł.

Gdy przyszedł Pan do Zagłębia po raz drugi, był Pan już ukształtowanym zawodnikiem z własnym systemem wartości. Kto wtedy w szatni był wyrazistą postacią?

- Zdecydowanie Manuel Arboleda. Bardzo dobry obrońca, świetny zawodnik, ale miał swój świat i troszkę ciężki charakter. Mnie osobiście na obronie grało się najlepiej z Vidasem. Pamiętam mecz z Lechem, gdzie wygraliśmy 2:0, ja grałem na lewej obronie, a on mnie asekurował i bardzo fajnie to wtedy wyglądało. Wygraliśmy po bramkach Iwańskiego i Chałbińskiego. Był to przełomowy mecz, ale za dwa tygodnie graliśmy w Bełchatowie gdzie przegraliśmy 3:1, trochę się załamaliśmy po tym spotkaniu i pamiętam, że wtedy wypadłem ze składu.

Po tych wszystkich latach, czym dziś jest dla Pana Zagłębie?

- Gdy zbliża się weekend, czekam tylko na mecz Zagłębia. Mam zajęcia, trenuje młodsze ligi i nieraz nie mogę przyjechać, ale jak mam wolne, to zjawiam się na stadionie z synem i żoną. Fajnie jest sobie powspominać dawne czasy. Zazdroszczę chłopakom, że mają taki stadion, że mogą być blisko kibiców. My kiedyś mieliśmy 20-30 m z murawy do pierwszego kibica. Dodatkowo, bardzo interesują mnie starsze historie związane z Zagłębiem, lubię dowiadywać się nowych rzeczy. Uważam, że każdy klub powinien mieć swoją historię, a nie tylko patrzeć do przodu. Na przestrzeni lat Zagłębie bardzo się rozwinęło, jedynie czego brakuję mi w klubie, to gry o puchary. Czekam na wychowanków akademii, którzy będą wchodzić do pierwszego składu. Niech oni stanowią o sile Zagłębia i zaczną pokazywać na co ich stać