Piotr Błauciak - Tutaj jest moje miejsce / Akademia / KGHM Zagłębie Lubin
Piotr Błauciak - Tutaj jest moje miejsce 17 paź

Piotr Błauciak - Tutaj jest moje miejsce

Wychowany w Lubinie, od małego był stałym gościem na stadionie Zagłębia. Piłkarsko nie dane mu było na dłużej zadomowić się w ukochanym klubie, niemniej dzięki piłce zwiedził kawałek świata. Jak w latach 90. wyjeżdza się na testy do Chin? Kiedy chciał się zrzec pieniędzy, byleby tylko grać oraz dlaczego nie wziął rocznego urlopu w pracy? Piotr Błauciak trener Akademii Piłkarskiej KGHM Zagłębie, zapraszamy!

17 paź 2018 15:25

Fot. Tomasz Folta
Autor Zagłębie Lubin S.A

Udostępnij

Akademia

Siedzimy w miejscu, gdzie to wszystko się zaczęło. Po tych latach pamiętasz jeszcze swój pierwszy mecz na Stadionie Zagłębia?

- To był rok 1987 i derbowy mecz ze Śląskiem Wrocław. Spotkanie zakończyło się remisem 1:1, ale ja zapamiętałem co innego. Gdy wchodziliśmy na stadion, zobaczyliśmy tłum kibiców Śląska, którzy biegną w naszą stronę. Pamiętam, że ojciec wziął mnie pod pachę i zaczęliśmy uciekać.
Wychowałem się na osiedlu Ustronie, a dokładniej na ulicy Gwarków. Mieszkałem tam całe życie, chodziłem do szkoły numer 3. To była szkoła, z której często się zrywałem i chodziłem grać w piłkę na stadion z kolegami z klasy. Tak właśnie powstała miłość do klubu. Później, w wieku 10 lat, zapisałem się do Zagłębia, a moim pierwszym trenerem był wówczas Tadeusz Zajączkowski. Drugą grupę prowadził trener Janusz Rak, dziś także uznany trener akademii,  jednak wtedy ja i większość moich kolegów z klasy trafiliśmy do grupy trenera Zajączkowskiego. Mama ze względu na moje oceny w szkole i zachowanie, stanowczo mi zabroniła treningów. Tłumaczyła to tym, że szkoła jest najważniejsza. Więc w tajemnicy przed nią dojeżdżałem autobusami na treningi. Dopiero po roku, gdy oceny w szkole się polepszyły, mama pozwoliła mi zapisać się do klubu. Wtedy się przyznałem, że od roku regularnie trenuję.
 

Zacząłeś u trenera Zajączkowskiego i z Twojej wypowiedzi wnioskuję, że nie brakowało Tobie determinacji. A jak było z umiejętnościami?

- Na początku nie byłem wyróżniającą się postacią w grupie trenera Zajączkowskiego. To, co cechowało mnie w tamtym okresie, to przede wszystkim ambicja. Bardzo ciężko trenowałem, aby nadrabiać wszelkie braki. Trener zawsze powtarzał nam, że tylko przez pot i ciężką pracę możemy coś osiągnąć w piłce. W ogóle trenera Zajączkowskiego wspominam jako świetnego człowieka. Bardzo dużo mnie nauczył i wiele mu zawdzięczam.
 

Jak mówisz stopniowo dochodziłeś do wszystkiego ciężką pracą i zaangażowaniem. Czy takie podejście zadecydowało o tym, że ostatecznie przebiłeś się do pierwszej drużyny?


- Tak, do wszystkiego doszedłem małymi krokami. Czasami potrzeba także szczęścia i tak było trochę w moim przypadku. Pamiętam, że na jeden z treningów przyjechałem szybciej, by pograć na boisku górniczym. Przebieraliśmy się z kilkoma młodymi zawodnikami w szatni, gdy nagle przyszedł do nas trener Szarmach. Brakowało mu ludzi do gry wewnętrznej, więc we trzech, razem z Przemkiem Tadlą i jeszcze jednym kolegą jako zawodnicy drugiego zespołu zagraliśmy z zawodnikami z „jedynki”. Po treningu trener Szarmach z naszej trójki wytypował właśnie mnie i dzień później pojechałem z pierwszą drużyną na sparing do Niemiec. Tuż po nim, już na stałe zostałem włączony do kadry pierwszego zespołu. Niedługo potem w miejsce trenera Szarmacha przyszedł Mirosław Jabłoński i on nie widział mnie w składzie. Wróciłem więc do rezerw. Wbrew pozorom, ten spadek w hierarchii podziałał bardzo motywująco. Dał mi wręcz pozytywnego kopa do pracy. Trenerem drugiego zespołu był wówczas Krzysztof Koszarski. Mogę powiedzieć, że dużo się od niego nauczyłem i wiele mu zawdzięczam. Zostałem kapitanem zespołu i widać było, że trener Koszarski ceni mnie jako zawodnika, a to dużo dawało. Pamiętam, że nawet gdy z pierwszej drużyny spadało po ośmiu zawodników, to on kazał mi tą szatnią rządzić. Nieważne, że miałem wtedy 18 lat! Opaskę kapitańską nosiłem ja.

Byłeś kluczowym graczem jego zespołu?

- Tak. Stawiał na mnie jako zawodnika, który pilnował obrony. Pamiętam, że pomimo sytuacji, w której schodzili do nas gracze „jedynki”, to wolał postawić w obronie na mnie, kosztem np. Darka Żurawia, który był ustawiany wyżej.

W końcu jednak i dla Ciebie miejsca zabrakło.

Później, po mniej więcej roku, musiałem odejść z Zagłębia do Iskry Kochlice.

To było zesłanie, czy raczej lekcja życia?

- Tam poznałem świetnych ludzi, którzy pomogli mi w wielu rzeczach. Między innymi w znalezieniu pracy, czy po prostu w byciu dobrym człowiekiem. W tamtym okresie moim mentorem był Stanisław Kwiatkowski, który jest obecnie trenerem w akademii Zagłębia. W Iskrze spędziłem rok i pamiętam, że pewnego razu do Kochlic przyjechał trener Jabłoński z pierwszą drużyną. Mieliśmy wtedy bardzo mocny zespół w Kochlicach, według mnie graliśmy najlepszą piłkę na Dolnym Śląsku. Zremisowaliśmy z Zagłębiem 1:1, a Jabłoński był zachwycony stylem naszej gry. Powiedział, że nigdy nie widział drużyny tak grającej od tyłu, wyprowadzającej piłkę w taki sposób.

To dlaczego ta udana przygoda trwała tylko rok? Ciągle ciągnęło Cię, aby grać wyżej?

- Po udanym dla mnie sezonie pojawiła się opcja, by pojechać na testy do Chrobrego Głogów. Podczas pobytu tam rozegrałem sparing przeciwko… Zagłębiu Lubin. Wówczas zrobił się duży szum dotyczący mojej osoby. Pytano dlaczego będąc zawodnikiem wypożyczonym z Zagłębia, odbywam testy w innym klubie. Paradoksalnie wyszedłem na tym dobrze, gdyż wróciłem do Zagłębia i to od razu do pierwszej drużyny. Po pierwszych treningach trener Stefan Majewski często się uśmiechał. Dodawał, żebym przychodził na treningi, pracował tak jak dotychczas.

Przeczuwałeś, że wymarzony debiut w końcu nadejdzie?

- Trochę tak. W pierwszej drużynie debiutowałem w Pucharze Ligi z Hetmanem Zamość. Wszedłem w przerwie w miejsce Jarosława Krzyżanowskiego i udało mi się strzelić zwycięskiego gola. Później nadszedł premierowy mecz w ekstraklasie. To było spotkanie z GKS-em Katowice, bardzo prestiżowe spotkanie, a ja usiadłem na ławce. W pewnym momencie trener Koszarski kazał mi się mocno rozgrzewać. Niespodziewanie wszedłem w przerwie za Roberta Bubnowicza, który zgłosił jakiś uraz. Czułem dreszczyk emocji i przede wszystkim ogromne szczęście. Dla młodego chłopaka z Lubina, to jak wygrać w totolotka. Po czasie jestem też dumny z tego, że z mojego rocznika (1979), tylko ja zagrałem w Ekstraklasie.

Były jakieś przesłanki, że możesz zagrać?

- Absolutnie nie. Do końca nie wiedziałem o tym, że zadebiutuję. Po prostu, byłem w meczowej 18-nastce i już ten fakt był dla nie niesamowitym przeżyciem. Nie ukrywam, że liczyłem na debiut, ale nie spodziewałem się, że nastąpi to w takich okolicznościach. Robert Bubnowicz nie mógł kontynuować gry i tak, trochę dzięki jego pechowi, ja spełniłem swoje marzenie.

I tak się zaczęła Twoja… przygoda? Bo patrząc na późniejsze losy, to słowo idealnie mi pasuje. Pamiętam enigmatyczny tytuł w prasie „Błauciak jedzie do Chin”. Skąd w tamtych czasach zainteresowanie z tak egzotycznego kierunku?

- To trochę złożone. Pamiętam, że gdy trafiłem do pierwszego zespołu, poznałem Arkadiusza Kubika, który do Zagłębia przyszedł razem z Ernestem Kononem. Arek bardzo chciał mi pomóc, bo widział w we mnie duży potencjał. Pewnego dnia zapytał, czy nie chciałbym spróbować gry w Chinach. Nie grałem wtedy zbyt wiele, więc przystałem na to i wyleciałem na testy. Najpierw zadzwonił menadżer, a potem to już wszystko potoczyło się szybko. Mając zgodę klubu poleciałem spróbować swoich sił.

Mówisz o tym, jakby w tamtych czasach wyjazd do Chin był codziennością. Nie było żadnych obaw?

- Oczywiście, że były! Na początek stoczyłem dużą wojnę w domu. Trudno było przekonać mamę do tego pomysłu. Biorąc pod uwagę, że w życiu nie leciałem samolotem. Dodatkowo wystąpiły jeszcze problemy z wizą. Wiesz, ja byłem bardzo zdeterminowany żeby pojechać i w końcu dopiąłem swego.

Ale kontraktu nie podpisałeś?

- Po przylocie spotkałem się z menadżerem, który to pilotował. Oprócz mnie na testach byli jeszcze dwaj czarnoskórzy zawodnicy i Krzysiek Kłosiński, który notabene grał w Zagłębiu z Mariuszem Lewandowskim. Tam trenowałem z zespołem z chińskiej ekstraklasy, FC Liaoning. Było bardzo blisko podpisania kontraktu. Zespół bardzo chciał, żebym został ich zawodnikiem. No, ale zaczęły się również dylematy. Ja i mój menadżer nie byliśmy do końca przekonani o tym kierunku, natomiast w międzyczasie na miejscu pojawił się jeszcze jeden agent, z żoną Chinką i oni bardzo naciskali na ten transfer. Myślę, że powodem mogła być prowizja, jaką mieli za mnie otrzymać. Zrobiło się trochę zamieszania i ostatecznie wróciłem do Lubina.

W dalszym ciągu szukałeś jednak swojego miejsca na piłkarskiej ziemi.

- Trenowałem z pierwszym zespołem, gdy pojawiła się opcja wyjazdu do Belgii. Pojechałem do Lommel, również ekstraklasowego klubu. Miał problemy finansowe i ja nie ukrywam, też nie zaprezentowałem się z najlepszej strony. Jeszcze w kwietniu tego samego roku kolejny wyjazd, tym razem na Cypr. Nea Salamina pewnie zmierzała do ekstraklasy cypryjskiej, a ja miałem ich wzmocnić od nowego sezonu. Tam, podobnie jak w Lommel, klub borykał się z brakiem funduszy i to zdecydowało, że nie podpisałem z nimi kontraktu. Wróciłem do Lubina trochę zrezygnowany. Trenerem w tym czasie został Adam Nawałka, wówczas jeszcze bez takiej renomy, bo to był rok 2002. Zapowiadało się dobrze. Po pierwszych kilku dniach zapowiedział, że widzi mnie w składzie. To był ten czas, gdy wraz z nim do Zagłębia trafił tzw. "wiślacki zaciąg". Kontrakty podpisali Bogdan Zając, Marek Zając, Jarosław Krupski, Paweł Drumlak czy Olgierd Moskalewicz. Paradoksalnie, ja nie miałem wtedy podpisanej żadnej umowy. Trener Nawałka zarządził, że kto pojedzie na obóz do Niemiec, ten zostaje w pierwszym zespole.

Pojechałeś?

- Tak. Mnie się ta sztuka udała.  Jak się okazało, to jednak nic nie znaczyło. Nieoczekiwanie zmienił decyzję i zakomunikował, że nie widzi mnie w zespole. Próbowałem go przekonać, używając różnych argumentów, nie tylko piłkarskich. Kierując się sercem, zarzekałem, że nie chcę żadnych pieniędzy. Oddam życie za ten klub i zawsze będę dawał z siebie sto procent, byleby być z tą drużyną. Niestety, trener pozostał nieugięty.

Dla wychowanka nie ma chyba nic gorszego jak moment, w którym pokazują Ci drzwi?

-Było mi po prostu przykro. Nie takie były ustalenia. Pozbierałem się jednak i zadzwoniłem do trenera Stefana Majewskiego. Na drugi dzień już byłem w autobusie do Rzeszowa, skąd udałem się dalej do Karpat Lwów. Testy trwały trzy tygodnie, generalnie wypadłem dobrze i podpisałem z nimi roczny kontrakt. Czekałem na certyfikat, ale za każdym razem pojawiał z nim jakiś problem. Później doznałem kontuzji pachwiny, nie trenowałem przez dwa miesiące. Pamiętam, że razem ze mną w Karpatach było dwóch Polaków, obecny bramkarz Legii Warszawa – Radosław Cierzniak i Maciej Nalepa.

- Pewnego dnia jak siedziałem w pokoju z Radkiem,  nagle do pokoju wszedł Maciek z poważną miną. Powiedział żebym się pakował i jak najszybciej wyjeżdżał. Zdziwiłem się bardzo, przecież ja miałem kontuzję. Nalepa oznajmił, że oni myślą że ich oszukałem. Byłem naprawdę zdziwiony. Przez dwa miesiące ciężko trenowałem, potem uraz. Nie wiedziałem, że moja kontuzja będzie na tyle poważna.

Próbowałeś to wyjaśniać?

- Nie było czego wyjaśniać. Na drugi dzień znowu przyszedł Maciek i powtórzył, żebym jak najszybciej opuścił Lwów i wyjechał, bo w biurze prezesa zaczyna się robić gorąco. Wtedy w Karpatach klubem zarządzali tzw. "ludzie z miasta". Nalepa przetłumaczył mi, że nie warto jest z nimi się szarpać i będzie najlepiej, jak całą sytuację odpuszczę i wrócę do domu. Chcąc nie chcąc, musiałem opuścić Ukrainę i na domiar złego po powrocie do Polski się leczyć na własną rękę.

Doszedłeś jednak do sprawności, a ofert nie było za wiele?

 - W 2003 roku udałem się na testy do KSZO Ostrowiec. Pamiętam, że grał tam wtedy Piotrek Stokowiec. Nie wyszło jednak po mojej myśli. Wtedy pojawiła się opcja Pogoni Staszów. Występowałem tam w trzeciej lidze, razem z Krzysztofem Wołczkiem. Utrzymaliśmy się wtedy, ale sytuacja klubu nie była zbyt ciekawa. Choć dzięki temu miałem okazję grać z Cracovią czy Koroną Kielce. W Staszowie spędziłem dwa lata. Wyjeżdżając pojawiła się możliwość wyjazdu do drugiej ligi fińskiej, do klubu FC Hameelinna. Tam grają systemem wiosna-jesień, więc spędziłem tam kilka miesięcy w 2005 roku. Mój klub, to był spadkowicz z ekstraklasy. Chcieliśmy do niej powrócić, niestety nie udało się i moja przygoda z Finlandią się skończyła.

Próbowałeś jednak dalej.

- W 2006 roku pojechałem razem z Arkadiuszem Żarczyńskim do Holandii, do Fortunny Sittard. Wypadliśmy tam obaj bardzo dobrze. Holandia wchodziła wówczas do Unii Europejskiej i były tzw. dwa lata przejściowe. Musieli wtedy zapłacić duże pieniądze za zawodnika spoza Unii Europejskiej. Formalnie, od 1 lipca mieliśmy być zawodnikami, ale jak to bywa w piłce, przez pół roku wiele się zmieniło. Ktoś tego tematu nie pilnował, jeśli dobrze pamiętam, zmienił się także trener i ostatecznie nie zostałem zawodnikiem Fortuny. Pojawiły się jeszcze opcje testów w Malezji i Iranie. Bardzo namawiał mnie na ten pierwszy kierunek Arek Żarczyński. Powiedziałem jednak, że powoli będę już szukał stabilizacji. Miałem rodzinę, miałem pracę, nie chciałem ryzykować.

Zawiesiłeś buty na kołku, ale to był początek nowej drogi.

- Tak. Chciałem zostać przy piłce. Nie jako fizjoterapeuta, nie jako menadżer, tylko jako trener. Pamiętam, że prowadziłem zeszyt z mojego pobytu w Finlandii. Tam trenerami byli Holendrzy, więc robiłem skrupulatne notatki z treningów. Jak odszedłem z Chrobrego w 2010 roku, dostałem propozycję wyjazdu do Staszowa. Bardzo mnie namawiał do tego burmistrz miasta. Pamiętam, że w trakcie jazdy zadzwonił trener Koszarski z propozycją pracy w Zagłębiu, w grupach młodzieżowych. Zdecydowałem się jednak na wyjazd, gdzie byłem grającym trenerem. W moim pierwszym sezonie zajęliśmy trzecie miejsce, z taką samą liczbą punktów jak lider. Warunki były wtedy trudne, nie płacili.

Za to atmosfera pewnie dobra?

- Atmosfera w klubie była rewelacyjna, ale za coś trzeba żyć. W 2011 wróciłem do Lubina i znowu pojawiła się opcja Zagłębia. Poszedłem w marcu na rozmowę do prezesa Kozińskiego. Trochę to wszystko się przedłużało, więc z Krzyśkiem Kotlarskim wpadliśmy na pomysł, żeby założyć akademię piłkarską. W międzyczasie się udało z Zagłębiem i pierwszym rocznikiem, który trenowałem był 1995. Wtedy były przesunięcia, do pierwszej drużyny odszedł Adam Buczek, w jego miejsce do rezerw Tomek Bożyczko, właśnie z 1995. Za niego przyszedłem z kolei ja. To była ciekawa drużyna, choćby z Dominikiem Hładunem w składzie.

Jak zostaje się trenerem w pierwszym zespole?

- Byłem wtedy w odwiedzinach u znajomych. Miałem wyciszony telefon. Zobaczyłem, że dzwonił do mnie Adam Buczek chyba trzy razy. Wiedziałem, że posada trenera Hapala wisi na włosku, więc domyślałem się skąd te telefony. Oddzwoniłem, a Adam spytał, czy nie chcę mu pomóc jako asystent w pierwszej drużynie. Powiedziałem, że jeśli mi ufa, to zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby się odwdzięczyć. Na drugi dzień przyjechałem do klubu, poszedłem do dyrektora sportowego – Pawła Wojtali. Powiedziałem mu, że pracuję i muszę wziąć bezpłatny urlop. Rzuciłem wtedy, że wezmę urlop bezpłatny nawet na rok czasu, jeśli jest taka potrzeba.

Mocno wierzyłeś w Waszą misję na starcie.

- Śmiesznie wyszło, bo dyrektor powiedział, że rok to może być za dużo. Poszedłem do Adama i powiedziałem mu, że mam wziąć tylko na pół roku. Śmialiśmy się z tego pamiętam. Adama bardzo szanowała szatnia. Nie było jakiś docinek, wszyscy podeszli do tego poważnie i bardzo ciężko pracowali. Wyników nie mieliśmy tragicznych, ale jednak było czuć, że jesteśmy tylko tymczasowi. To, co jednak mi się podobało - utrzymaliśmy do końca dyscyplinę w szatni i wszyscy nawzajem traktowaliśmy siebie z szacunkiem. Zresztą, nie trafiłem źle, bo do drugiego zespołu. Spotkałem tam trenera Paweł Karmelitę. Bardzo się cieszę, że mogłem go poznać jako trenera i człowieka. To fantastyczna osoba.

Potem pojawiła się piłka kobieca.

- W 2011 roku od 1 lipa prowadziliśmy razem z Krzyśkiem Kotlarskim drużynę kobiecą. Wtedy jeszcze pod inną nazwą - Ecoren Ziemia Lubińska. Przejęliśmy tą drużynę od trenera Jana Przybyło. Zaczęliśmy od I ligi, to był drugi poziom rozgrywkowy. Później po roku przyszliśmy na rozmowę do Pana Rafała Helbika. Przekazał nam informację, że Krzysiek odchodzi do drużyn młodzieżowych akademii, bo takich ludzi w akademii potrzebują. Odebrałem to jako kolejny policzek, dał mi do zrozumienia, że jednak takich jak ja nie potrzebują. Nie załamałem się, tylko dostałem kolejnego kopa do mocniejszej pracy. Zostałem praktycznie sam, był problem, bo potrzebowałem asystenta. Zaproponowałem Patryka Koszarskiego. Zrobiliśmy wtedy awans do Ekstraklasy. Po sezonie poprosiłem o 3-4 wzmocnienia, tłumaczyłem, że można małym kosztem zrobić super wynik, wypromować spółkę na arenie europejskiej. Niestety, dostałem odpowiedź, że w piłkę kobiecą nie zamierzają inwestować, więc powiedziałem, że chciałbym iść do akademii.

Co okazało się dla Ciebie strzałem w dziesiątkę.

- Dla mnie największym sukcesem jest to, jak chłopak, którego trenuję dojdzie do poziomu Ekstraklasy. Cieszę, się bardzo, że trenowałem rocznik 2000, z którego niedawno zadebiutował Łukasz Poręba. Nie mówię, że to tylko i wyłącznie moja zasługa, ale to zawsze jest super uczucie.

- Z rocznikiem 2001 w KGHM Cup zajęliśmy 3. miejsce. Czuliśmy ogromny niedosyt. Poprosiłem trenera koordynatora Witolda Lisa o szansę w przyszłym roku. Wiedziałem, że chłopcy mają potencjał, a przez ten rok zrobią ogromny progres i zasługują na jeszcze jedną szansę. Okazało się, że miałem rację i w następnym roku wygraliśmy. Stworzyliśmy super atmosferę. Był czas na ciężką pracę, ale też na integracyjne spotkania, wspólnego grilla czy Wigilię. Z tego też jestem niezmiernie dumny.

- Ja noszę Zagłębie głęboko w sercu. Cieszę się bardzo z każdej chwili spędzonej tutaj. Moje marzenie jako zawodnik się tu spełniło i zadebiutowałem w Ekstraklasie. Tutaj jest moje miejsce i wielką radość sprawia mi to, że pracuję z młodzieżą i mogę przekazywać im swoją wiedzę.