#75latZL | Ja pamiętam - Wasza kolumna / Klub / KGHM Zagłębie Lubin
#75latZL | Ja pamiętam - Wasza kolumna 24 sty

#75latZL | Ja pamiętam - Wasza kolumna

Rozpoczynamy nowy cykl, w którym to głównymi bohaterami będzie Wy – kibice Zagłębia Lubin. Towarzyszy nam moment szczególny, gdyż w tym roku Miedziowi obchodzą swoje 75 – lecie. Jak my wszyscy, tak i lubinianie, miewali lepsze i gorsze momenty. Przez te wszystkie lata działy się one również na Waszych oczach, tworząc niezapomniane wspomnienia. Niezapomniane, ale i wyjątkowe, ponieważ każdy z Nas przeżywał je na swój sposób. Dlatego w tym miejscu będziemy przywoływać historie, które być może po latach, zainspirują kolejne pokolenia kibiców do bezwarunkowej miłości, jaką darzy się swój klub. Miłości trudnej, czasem niewdzięcznej, ale na swój sposób pięknej i niepowtarzalnej, bo trzeba pamiętać - Zagłębie Lubin, jest tylko jedno!

24 sty 2021 10:00

Fot. Zagłębie Lubin S.A.
Autor Zagłębie Lubin S.A.

Udostępnij

Klub

Kontakt

Wszystkich chętnych, którzy chcieliby opublikować swoje wspomnienia na stronie klubu, prosimy o podsyłanie wiadomosci na adres: m.wachnik@zaglebie.com

Twardowski | Zaglebiak.com | Lubin

Przed rozpoczęciem czytania Autor sugeruję, aby włączyć MUZYKĘ

 

Zagłębie Moja Miłość.
Ten klub jest dla mnie jak żona.

Czasem mam jej dość.. 
Ale kocham miłością pierwszą… jedyną… Z nikim innym już tak nie będzie.

 

Nie pamiętam, w którym roku byłem pierwszy raz na stadionie. Zabrali mnie rodzice, ale oni też nie pamiętają daty. Dla matki to również była pierwsza wizyta na meczu (druga była po 30 latach, kiedy jej wnuk miał wraz z kolegami z drużyny pasowanie na piłkarza – taki tam szybki event tuż przed spotkaniem ligowym), więc musiał to być jakiś specjalny mecz. Może otwarcie GOS-u? A może pierwszy mecz ekstraklasowy? Mniejsza o to. Pamiętam tylko, że tam byłem, ale wydarzenia boiskowe kompletnie mnie wtedy nie interesowały. Najważniejsze były słodkie bułki, które sprzedawał jakiś facet kręcący się po sektorze.

1988 – druga liga (zwana dzisiaj pierwszą). Pamiętam, że byłem na meczu m.in. z Chemikiem Police. Jakiś czas później jeden z braci kupił płytę (winylową) zespołu… Police (tego wiecie, ze Stingiem na wokalu), a ja wpadłem w konsternację, że jak to? Jakiś Chemik Police swoje płyty nagrywa? Bez sensu…

1989 – powrót do Ekstraklasy. Pierwszy mecz. Jesteśmy na stadionie z ojcem i starszym bratem. Oni “podjarani”, bo przyszedł do nas Jarosław Bako. Ja oczywiście nie rozumiałem powodu tak wielkiej ekscytacji, ale i tak mi się udzieliła. A powód ku niej był jak najbardziej – wyobrażacie sobie, że dzisiaj wchodzimy do Ekstraklasy i kupujemy… Wojciecha Szczęsnego?!? Tak, podstawowy, reprezentacyjny bramkarz przyszedł wtedy do Zagłębia Lubin. O tym, że zapłaciliśmy za niego 300 starych baniek i że to było tak duże wydarzenie, że aż w parlamencie o tym transferze politycy gadali (“w kraju bieda a klub piłkarski tyle pieniędzy na kopacza wydaje, to skandal!”) dowiedziałem się już po latach…


Anyway – pamiętam wygraną z Lechem 2:0 w pierwszej kolejce, świetną grę Zejera oraz Szewczyka i… wsiąkłem już na dobre. 

Obaj byli super, jak piłka trafiała do “małego” (nieważne którego, obaj w moich oczach tak samo dobrze umieli w kiwkę), to od razu wstawałem z emocji.   

Uwielbiałem ich, ale na podwórku … Znacie na pewno tę zasadę  “gruby na bramkę”? Na podwórku byłem więc Jarkiem Bako i to wcale nie dlatego, że byłem gruby… po prostu nie umiałem grać, a bramka to była jedyna pozycja, gdzie taki daremniak mógł się do czegoś przydać.

1990 – FC Bologna. Mecz we wtorek o godzinie 12:00. Poroniony pomysł z tą godziną, bo przecież o tej porze trzeba być w szkole. Oczywiście, że nie byłem!

Matka, która nienawidzi kłamać, napisała mi usprawiedliwienie, że “syna strasznie boli brzuch”. Tego dnia z tego samego powodu połowy klasy nie było w szkole i podejrzewano jakieś zbiorowe zatrucie. Sam mecz był dla mnie czymś… traumatycznym. Wiecie, cały poprzedni sezon w spotkaniach u siebie przeważaliśmy nad przeciwnikiem, więc się przyzwyczaiłem, że tak MUSI BYĆ ZAWSZE. Właściwie… całe moje świadome życie Zagłębie było potęgą, a tu nagle ktoś przyjeżdża nie wiadomo skąd i nas gniecie… Szok! Wtedy moja pierwsza miłość pokazała mi, że nie zawsze jest przepięknie…

1991 – … ale po gorszych dniach przychodzą również te piękne. 15 czerwca, piękna pogoda. Na stadionie 12764 widzów… W rzeczywistości trochę więcej, bo takim nieletnim jak ja kazali przechodzić pod kołowrotkami. Mecz z Zawiszą Bydgoszcz, oczywiście wygrany, nad stadionem przelatuje samolot z transparentem, że Zagłębie Mistrzem Polski… Nawet w środku najzimniejszej zimy, kiedy tylko sobie przypomnę ten czerwcowy dzień, to czuję tamto słońce na twarzy…


Tamten rok to też debiut Ligi Mistrzów i… pierwszy mecz, na który pamiętam, że z premedytacją nie poszedłem. Brat mnie namawiał, ale po wcześniejszym 0:3 w Kopenhadze stwierdziłem, że nie mamy szans awansować dalej. Zamiast meczu, wybrałem pozostanie na podwórku i piłkę z kolegami (już nie stałem na bramce. Jeszcze nie umiałem grać, ale już umiałem kopać). Powiedział mi po powrocie do domu, żebym żałował, bo fajnie było. Żałuję do tej pory…

1992 – 26 września. Przyjeżdża Śląsk. Dostają siódemkę. Pamiętam trzy rzeczy: sarkastyczny okrzyk w kierunku bramkarza wrocławian, który wydobył z siebie siedzący niedaleko kibic “Matyseeeeek! Ile wpuściłeś?!?”. Pamiętam Rogowskoja idącego sam na sam z bramkarzem (ostatecznie komuś podał i chyba nic z tej akcji nie wyszło…ale wiecie, Vadim, facet, który rzadko 30 metr przekracza,ł nagle z taką akcją poszedł… niesamowite to było) i chrypkę, jaką miałem na drugi dzień. Straszną chrypkę. A nic nie śpiewałem – jedyne co robiłem to krzyczałem z całej siły “GOOOOOOL” po każdej bramce dla naszych.

1993 – mecz z Legią… Wygrywaliśmy 3:0, skończyło się na 3:1. Mój brat był tym golem dla Legii strasznie niepocieszony (“zwycięstwo do zera lepiej by brzmiało”), ale przeszło mu szybko, bo gdy wracaliśmy do domu to jakiś przechodzień spytał “przepraszam, czy Zagłębie wygrało mecz?” – to z takim specyficznym (kozackim trochę) akcentem odpowiedział „NO A JAK ”… :)

No, takie wspomnienia mnie nachodzą, jak myślę o Zagłębiu. Nie pamiętam, co jadłem na śniadanie, co szef wczoraj kazał mi wziąć “na pierwszy ogień” jak wrócę do biura po weekendzie, a jakieś nic nieznaczące dialogi sprzed lat prawie trzydziestu widzę/słyszę tak wyraźnie, jakby były… wczoraj. Właśnie tak to jest ze mną i Zagłębiem.


Mógłbym tak rok po roku opisywać, dziesiątki meczów przytaczać, opowiadać o piłkarzach, wyjazdach… o tym jak ostatecznie nauczyłem się grać i z kim z Zagłębia grałem itd. itp… i tak bez końca…

Ale już wystarczy, bo znacie mniej więcej ciąg dalszy, macie przecież podobnie. Gdybym zamiast Zagłębiu z takim zapałem poświęcał czas np. programowaniu, to dzisiaj byłbym innym człowiekiem, w innym miejscu, z innymi przeżyciami (a na pewno z grubszym portfelem )…
 

Ale z drugiej strony nie miałbym tylu przyjaciół, z którymi tyle emocji podzieliłem i dzięki którym mam co wspominać (a co można wspominać przy programowaniu? Zatem nie żałuję…

WIELKIE WIELKIE WIELKIE ZAGŁEBIE!

 

Całość do przeczytania również na stronie Zaglebiak TUTAJ
 

Piotr | Kibic Zagłębia Lubin od prawie 40 lat, Lubin

Nigdy nie zapomnę meczu, po którym Zagłębie Lubin pozostało w moim sercu do dzisiaj. Od lat jest to moja ukochana drużyna, a wydawać by się mogło, że akurat po takim spotkaniu powinno być właśnie odwrotnie. 

Dokładniej, chodzi o mecz, który odbył się 15 maja 1983 roku, a przeciwnikiem lubinian był wówczas Górnik Wałbrzych. To było spotkanie decydujące o awansie do 1 ligi i niestety, Miedziowi przegrali wtedy 0-1. Miałem natenczas niespełna dwanaście lat i nie był to mój pierwszy raz "na Zagłębiu". Już wcześniej bowiem chodziłem z ojcem na stary stadion kibicować Miedziowym. Ale to właśnie po tym spotkaniu poczułem, że mamy w Lubinie Klub wyjątkowy, którego częścią są oddani kibice. Na wspomnianym meczu stawili się ogromnej liczbie, stwarzając niesamowitą atmosferę. Do dzisiaj zresztą kibice Zagłębia udowadniają, że są ze swoją drużyną "na dobre i na złe" i to między innymi dzięki temu Klub zdobył dwa Mistrzostwa Polski. Na moją miłość do ukochanej drużyny ogromny wpływ mieli występujący w niej zawodnicy, będący idolami młodych chłopaków. Ich nazwiska do dzisiaj wymawiam jednym tchem, bez zająknięcia. Każdy grający w piłkę chłopak w Lubinie, na podwórku chciał strzelać bramki jak nieodżałowany Ryszard Bożyczko, bronić jak Jacek Wiśniewski, brylować na skrzydle jak Sławek Kurant czy być obrońcą tej klasy co Romualda Kujawy. À propos Romualda Kujawy - jako młody chłopak kibicowałem mu, gdy grał w Zagłębiu. Po kilkunastu latach zaś miałem przyjemność poznać go osobiście. Dziś jesteśmy po imieniu, co kiedyś było tylko w sferze moich marzeniem. A kiedy się spotykamy, to temat może być tylko jeden, piłka! Oczywiście, przez te wszystkie lata, od kiedy kibicuję Zagłębiu, wiele innych meczów wspominam z dreszczem na plecach. Było także wielu piłkarzy, którzy sprawili, że Zagłębie jest WIELKIE.

 

A nawet "WIELKIE, WIELKIE, WIELKIE” jak słychać czasem z trybun. Moim zdaniem, do takich uczuć zawsze prowadzi ta pierwsza iskra i w moim przypadku był to właśnie mecz z 15 maja 1983 roku. 

Grzegorz | Kibic Zagłębia od 35 lat, UK

Co pamiętam hmm… ciężko zacząć, gdyż praktycznie cała moja dotychczasowa, świadoma egzystencja jest podporządkowana kolejkom ligowym z udziałem naszego Zagłębia.

Pamiętam, że po spadkach nie znałem nawet wyników Ekstraklasy, a jestem koneserem od 35. sezonów. Ligowa „śmietanka” pokroju Leszka Walankiewicza czy Mirosława Szwargi nie jest więc dla mnie pierwszyzną. I tak cały mój harmonogram tygodnia od zawsze podporządkowany jest naszym występom.

Dlatego odkąd pamiętam pytanie " idziesz na Zagłębie ?" padało praktycznie od zawsze, przynajmniej w czasach mojej młodości i w obszarach których się poruszałem.

Informacje transferowe krążyły po klatkach schodowych, przynoszone przez czy to przez graczy drużyn juniorskich, czy to znowu znajomy znajomego słyszał.

W końcu, czy tego chcesz, czy nie, Zagłębie staje się prędzej czy później elementem składającym się na nasze DNA.

Ostatnio nie ma nas dużo (wystarczy spojrzeć na frekwencję, nad którą też ubolewam), ale ci, którzy są, to właśnie te same twarze, które widzę tu od lat i którzy to DNA posiadają.

Ok, tyle tytułem wstępu, a co dokładnie pamiętam?

Chyba najbardziej mam utrwalony w pamięci pierwszy sezon mistrzowski, a więc rok 1991. Na Zagłębie zacząłem chodzić na każdy meczu jakoś sezon wcześniej, zaraz po wejściu do ówczesnej pierwszej ligi. Przypomnę, ten sezon zakończyliśmy wicemistrzostwem.

Długo wyczekiwałem na kolejny, a apetyt rósł. Ja zaś pękałem z dumy, słysząc gdziekolwiek nawet wzmiankę bądź nazwę naszego miasta czy klubu. W sezon weszliśmy słabo, remisując bodajże z Iglopolem Dębica 0:0, który był wtedy beniaminkiem.

Następnie był Lech Poznań i został odprawiony z kwitkiem. Nie byłem na meczu, ale w miejscu, gdzie wówczas przebywałem, chodziłem dumny jak paw. Tam chłopaki bacznie obserwowali ekstraklasę i każdy komuś kibicował.

Następni na rozkładzie pojawili się Legioniści, którzy wtedy nie byli jacyś szczególnie groźni w lidze, ponieważ skupili się na europejskich pucharach i zaszli w nich aż do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. Jak się później okazało, odpadli dopiero z Manchesterem United. Meczu słuchałem w radiu i było to sławne studio S-13. Jeszcze nawet nie telegazeta. To były wakacje, a że przeważnie całe spędzałem u rodziny, więc jedyna możliwość, aby o spotkaniu posłuchać „live”, to właśnie radio. Wieczorem, jak szczęście się uśmiechnęło, to w "Sportowej Niedzieli" można było zobaczyć bramki z meczu. Skrót średnio trwał około 45. sekund i w odbiorniku o słabej widoczności, w którym dominującym kolorem był zielony. Ale wracając do meczu…

Romek Kujawa, jakoś zaraz na początku egzekwuje rzut karny i oczywiście trafia, bo Romek nigdy się nie mylił. Do końca więcej bramek nie padło i komplet punktów został u nas.

W międzyczasie odbyło się losowanie eliminacji do europejskich pucharów i los zetknął nas z Bolonią, przedstawicielem chyba najbardziej atrakcyjnej i silnej ligi, jaką była wówczas magiczna Serie A. Jaki byłem szczęśliwy, a jednocześnie wewnętrznie pewny tego, że damy radę! Podczas gdy wszyscy dookoła zastanawiali się, ile bramek straci beniaminek w pucharach, ja myślałem ile tych goli strzeli Marciniak, a ile asyst będzie miał Góra. Wybiegałem już nawet naprzód i zastanawiałem się, z kim zagramy w finale Pucharu UEFA.

Przed pucharem rozegraliśmy parę kolejek w lidze i z tego co pamiętam, przywieźliśmy dwa remisy z Górnego Śląska - 2:2 z Górnikiem i 1:1 z GKS Katowice. Równie ważne spotkanie odbyło się 1 września na rozpoczęcie roku szkolnego, gdy ustrzeliliśmy w derbach Śląsk 2:1 i w dobrych humorach wróciliśmy do szkoły. Sam mecz z Bolonią wspominam szczególnie kolorowo, a to ze względu na kibiców gości.

Wtedy, na początku naszej długiej drogi ku przemianom rynkowym jak i ustrojowym, widok kolorowych, rozśpiewanych i przede wszystkim uśmiechniętych Włochów, którzy oflagowali nasz stadion, był niczym powiew świeżego powietrza. Wielu z nas spotkało się z obcą kulturą po raz pierwszy, z uwagi na panujący ustrój.

 

Do dziś mam przed oczami gościa na wózku inwalidzkim, z wielkim uśmiechem na twarzy, który machał przez cały mecz wielką flagą. Wtedy osoba na wózku inwalidzkim nijak nie kojarzyła mi się w podobny sposób. Zrobili na naszym stadionie kapitalną atmosferę i myślę, której do tamtej pory nasz obiekt takiej zabawy nie widział. Po szkołach jeszcze długo niosła się piosenka "forza a Bolonia ejaoo", gdyż nie oszukujmy się- na tamte czasy śpiewnik kibicowski był ubogi. Włosi przywieźli również trochę gadżetów, jak szaliki czy flagi, które później były chodliwym towarem przy handlu wymiennym.

Sam mecz jakoś w mej pamięci specjalnie się nie zapisał. Chyba bardziej skupiony byłem na otoczce, aczkolwiek nie było to złe widowisko. Wyszedł natomiast brak ogrania na tym poziomie rozgrywkowym. Po drodze był jeszcze dramatyczny mecz ze Stalą Mielec, wygrany co prawda 3:2 po bramce w końcówce spotkania, ale najedliśmy się dużo strachu. Bramkarz gości, Piotr Wojdyga, w ostatnich minutach spotkania nawet odwiedził nasze pole karne i chyba pierwszy raz na żywo widziałem tego typu akcję.

Pierwsza porażka 0:3 z Hutnikiem i od razu zmiana trenera. Nie rozumiałem tego ruchu i dla mnie ta drużyna, włącznie z trenerem była nietykalna. Trener Świerk nosił miano osoby chodzącej własnymi ścieżkami, niegryzącej się w język oraz stosującej własne niekonwencjonalne metody treningowe.

Więc wyłamanie się z kolektywu w tamtych czasach równało się z wykluczeniem.

Ale kibice Zagłębia mimo wszystko wiedzieli, kto stworzył tę drużynę, czego wyrazem był przyznany niemal ćwierć wieku później tytuł trenera 70-lecia. Następcą Pana Świerka został trener Marian Putyra. Młody, bo miał wtedy 34 lat (!). Moim zdaniem przejął zespół gotowy do walki o najwyższe cele. Do końca rundy zdarzyła się więc jeszcze jedna porażka, z Zawiszą, a tak poza tym to wszystko do przodu. Rundę zakończyliśmy wygraną z ŁKS-em Łódź. Sam mecz trudny, w anormalnych warunkach, bo w tamtych czasach w listopadzie minusowe temperatury nie były pierwszyzną.

Spotkanie rozgrywane wówczas było więc wyzwaniem zarówno dla piłkarzy jak i kibiców.

Do dziś mam utrwalony w głowie obraz reklamówki zawiązanej na butach, jako element garderoby i powroty do domu z odmrożonymi różnymi częściami ciała. Rundę zakończyliśmy na trzecim miejscu. Wyprzedził nas rozpędzony Hutnik Kraków z Waligórą i Sermakiem, gdzie zadecydowały bramki, bo punktów mieliśmy tę samą ilość. Liderował zaś GKS Katowice (dwa punkty więcej), który w latach 90. był jak Adaś Miauczyński - wiecznie drugi.

W przerwie zimowej chyba najważniejszym wzmocnieniem było to, że nikt nie odszedł i wszyscy mieli jasno określony cel - Mistrzostwo. Na rozpoczęcie rundy rewanżowej podejmowaliśmy Iglopol Debica i roznieśliśmy ich w pył 4:0. Było to nasze najwyższe zwycięstwo w tamtym sezonie. Cały mecz napieraliśmy, mając spotkanie pod kontrolą. Dwie bramki Jarka Góry, który tamtej wiosny miał chyba życiową formę. Nasz duet Szewczyk -Zejer oczarowywał. Znam przypadki, że ludzie jechali pół Polski, żeby zobaczyć naszych "brazylijczyków" w akcji. To, co robili czasami z przeciwnikami, podchodziłoby w dzisiejszych czasach pod paragraf. Po tym meczu byłem już przekonany, że to mamy i w cuglach wygramy ligę. Naprawdę po tej inauguracji serce rosło.

Pojechaliśmy jednak do Lecha Poznań i przegraliśmy 2:1. Co prawda prowadziliśmy po bramce Kudyby w 5. minucie, ale potem Michał Gębura i późniejszy król strzelców IO, a dzisiejszy ekspert Canal plus Andrzej Juskowiak, nas wyjaśnili.

Następnie dwa najbardziej znienawidzone remisy - po 0:0 z GKS-em u siebie i Legią na wyjeździe, sprawiły, że chwilowo oddaliliśmy się od czołówki. Od tego momentu pięliśmy się

w górę. Myślę, że zwycięskie mecze z Górnikiem Zabrze oraz Wisłą Kraków u siebie (odpowiednio 2:1 i 3:1) były przełomowymi i dającymi wiarę naszym piłkarzom w końcowy sukces. Nie zapominając oczywiście o spotkaniu derbowym, rozegranym w międzyczasie (3:1 i dwie Kudyba oraz Kujawa). Potem mecz wyjazdowy z Motorem do przodu (Sztefan Effen - Machaj i Darek Marciniak ukłuli rywala) i komplet punktów znowu wracał do Lubina.

 

Następnie Olimpia wyjazd i remis, podobnie jak u nas, tyle że bramkowy 1:1. Strata punktów, oddech rywala na plecach, ale jesteśmy w grze i to my mamy przewagę. Nie pamiętam, jakie były przesłanki, ale później ów remis z Olimpią został anulowany. Prawdopodobnie zagrał nieuprawniony gracz, ale ręki uciąć nie dam.

Dalej Ruch Chorzów w domu, sympatycznie pożegnany przez Adama Zejera i Janusza Kudybę. Wówczas 2:0, to był najniższy wymiar kary. Stal Mielec wyjazd, żeby nie było za pięknie, Jędraszczyk 83. minuta i drużyna z tyłów tabeli odbiera nam wszystkie punkty. Znajome klimaty co?

Rewelacją rozgrywek w sezonie 90/91 był Hutnik Kraków, z którym graliśmy rewanż i pałaliśmy żądzą odegrania się. Po pierwszym meczu w rundzie jesiennej, wygranym przez Krakowian 3:0, posadę stracił przecież nasz trener. Ponownie Zejer i Kudyba zapewnili nam zwycięstwo, ale spotkanie było z gatunku tych ciężkich. Walka o każdy metr boiska, akcja za akcją. Koniec końców 2:1 i czekał nas wyjazd do outsidera z Sosnowca. Tam skończyło się 4:1, chyba po trzecim już dublecie Janusz Góry w tej rundzie! Po jednej bramce dołożyli Kudyba i Stefan Machaj. Od tej kolejki mieliśmy już wszystko w swoich rękach i nie wierzyłem, że coś nam stanąć na przeszkodzie. Wystarczyła wygrana w następnej kolejce z Zawiszą u siebie i upragniony tytuł stałby się faktem. Pamiętam, że w tygodniu poprzedzającym mecz, mieliśmy w szkole wypracowanie na temat najpiękniejszego dnia w życiu. Spytałem więc polonistki, czy mogę napisać za tydzień, bo "mój najszczęśliwszy dzień" wypada w ten weekend. Jak wygramy mecz oczywiście. Tydzień dłużył się niemiłosiernie.

 

Samo spotkanie sędziował arbiter z Lublina. Wiecie Lubin, Lublin - brałem to za dobrą monetę. Jak się później okazało, miałem rację. Przed najważniejszym meczem w sezonie zabrakło Marka Godlewskiego i naszego "atmosferica" tamtych czasów, który nie wytrzymał ciśnienia i zniknął parę kolejek przed zakończeniem sezonu, czym osłabił naszą siłę rażenia.

Mecz zaczęliśmy praktycznie naszą najmocniejszą jedenastką. Za Godlewskiego wszedł Pyc, a za Marciniaka Najdek, sprowadzony ze Stali Chocianów (autorski pomysł Putyry na wprowadzenie młodzieży do składu). Sobota, godzina 17.00, prawie wakacje. Słońce i delikatny wiaterek, pogoda niesprzyjająca, jakby powiedział Piotr Ćwielong. Zająłem miejsce z kolegą ze szkoły, w sektorze obok naszego "młynu". Od początku przejęliśmy kontrolę, konstruowaliśmy ataki, ale wszystko szło bokiem albo do "koszyka" bramkarza. Dwudziesta minuta i 1:0 dla Zawiszy. Szybka kontra gości i napastnik rywala główką z 5 metra, tuż obok bezradnego Bako. No i wiadomo, zaczęła się nerwówka. Wszyscy chcieli, chyba nawet za bardzo. My nacieraliśmy, odkrywając tyły, a Zawisza groźnie kontratakował. Paznokcie u mych rąk znikały z każdą minutą. Napieraliśmy i nic z tego nie wynikało, tak do około 80. minuty. Wówczas zirytowany Adaś Zejer wziął sprawy w swoje ręce i zakręcił 2 obrońcami. Gdy składał się do strzału, został powalony wejściem z tyłu, prosto w plecy, przez rosłego obrońcę Zawiszy. Sędzia nawet się nie zastanawiał. Gwizdek i wskazanie na 11. metr.

Euforia! Romek Kujawa podszedł do piłki, a wtedy to był pewniak. Przynajmniej ja nie pamiętam, żeby w naszych barwach przestrzelił. Spokój, w prawy róg bramkarza, tuż przy słupku i siedzi! Na trybunach rozniosła się wieść, że nasz bezpośredni rywal w walce o tytuł - Górnik Zabrze, remisuje u siebie z Igloopolem czy już z Pegrotourem Dębica 0:0. W bramce dębiczan cudów dokonywał Olek Kłak, późniejszy pierwszy bramkarz naszej reprezentacji olimpijskiej i srebrny medalista z Barcelony. Więc nawet przy remisie, byliśmy mistrzami.

Ale nasze chłopaki poczuły krew i nie braliśmy zakładników. Graliśmy o pełną pulę i tylko to nas interesowało. Zaczęliśmy agresywnie tuż po wznowieniu gry. Nasi obrońcy ustawieni wysoko, Andrzej Wójcik niczym profesor ubezpieczał tyły, a reszta skupiała się na ataku.

Z czego mógł skorzystać Zawisza i po jednej czy dwóch kontrach, już w samej końcówce spotkania, sprawili, że mocniej zabiły nam serca. I nadeszła ta ostatnia minuta. Darek "Japa" Lewandowski, poirytowany takim obrotem sprawy, przejął piłkę po prawej stronie boiska na wysokości linii środkowej i pognał przed siebie. Miał całą stronę pustą i z tego skorzystał. Pociągnął skrzydłem jak rasowy skrzydłowy i w narożniku pola karnego rywala nastąpił kontakt z obrońcą, który wykonywał wślizg.

Eksplozja radości. Stadion w euforii. Co prawda rzut karny, ale wiadomo, że formalność.

Bramkarz poszedł w lewy, a Kujawa zmienił róg i z pełnym spokojem i na przekór wszystkim pierwsze mistrzostwo stało się faktem.

Michał | Kibic Zagłębia od 30 lat, Lubin

Zacznijmy od początku…

Pierwszy kontakt z Zagłębiem miałem, gdy zbliżałem się do wieku lat 10. Nie wiem, ile czasu przed pierwszą dychą się to naprawdę zaczęło, ale wiem, że gdy zbliżały się pierwsze dwie świeczki na moim urodzinowym torcie, sprawy nabrały wyraźnego tempa.

Po pierwsze Pan Janusz Rak zdecydował się skaperować mnie i kilku innych chłopaków z SP11 na drugą stronę płotu, czyli do SP10 (Michał Dembicki, Tomek Jański, Grzesiek Czarnecki – on jednak wybrał tenis – i ja). Dla tych z Was, którzy nie mieli nigdy okazji być na Przylesiu, spieszę wyjaśnić, iż obie te szkoły są obok siebie, a jedyne co dzieliło płoty ich boisk, to wąski chodnik i drzewa Jarzębów posadzonych w szpalerze po obu jego stronach. To właśnie w “dziesiątce” tworzyła się pierwsza klasa piłkarska pod patronatem Zagłębia, do której z całego miasta zebrano najzdolniejszych chłopaków. Tak oto prawie 30 lat temu zaczęto kłaść podwaliny pod obecną Akademię Piłkarską.

***

Po drugie w tym czasie Zagłębie było na fali. Chwilę wcześniej zdobyliśmy wicemistrzostwo Polski i właśnie szliśmy po nasze pierwsze złoto. Nie będę udawał, że coś z tamtych meczów pamiętam, bo tak nie jest. Pamiętam jednak, że byłem już wtedy absolutnie pochłonięty Zagłębiem, a kadr, który do dziś utkwił mi w pamięci, to ten, w którym po decydującym meczu, cała murawa stadionu wypełniła się kibicami.

Pamiętam, że byłem wtedy na trybunie klubu kibica i gdy starsi bez pardonu forsowali płot, którego już nikt nie bronił, mnie ojciec na to nie pozwolił i swoją drogę na murawę musiałem odbyć przez tunel pod starą wielką tablicą wyników. Na murawie było mnóstwo ludzi, ale jeden z chłopaków, którzy mieszkali obok mnie i jeśli mnie pamięć nie myli mocno “udzielali się” wtedy w klubie kibica jakimś cudem mnie rozpoznał i całą fetę na murawie nosił na barana, aż znalazł mnie w końcu ojciec. Gość miał 2 metry (albo tak to wyglądało w oczach dzieciaka), więc widok miałem doskonały.

To był piękny czas. Żyło się piłką i oddychało nią całą dobę. W szkole wychowawcą i zarazem nauczycielem wychowania fizycznego był wspomniany Janusz Rak, czyli człowiek, który popołudniami był też naszym trenerem w Zagłębiu. A po szkole? Po szkole grało się jeszcze w gałę na podwórku ze starszymi. Pamiętam, do dziś ksywę jednego z nich. Mówili na niego Zejer. Dziś to już nie do pomyślenia, aby ktoś miał ksywę po piłkarzu Zagłębia.

***

Potem był oczywiście wielki Milan. Tego się nie da zapomnieć. Pamiętam, że udało mi się zdobyć bilet na 40-stkę i stojąc tuż nad dawnym tunelem robić zdjęcia przez siatkę, a potem podać go komuś, kto zrobił mi je z poziomu murawy. Nie pamiętam już, kto to był, ale zdjęcia zachowałem do dziś, choć ich jakość pozostawia wiele do życzenia.

Zaczęły się też pojawiać pierwsze rysy. Z perspektywy czasu nadal nie umiem tego poskładać w całość i wyjaśnić, dlaczego stało się, jak się stało, ale kolejne moje wspomnienie, to trener Rak karcący mnie wzrokiem za okrzyk “Jeszcze 10 sekund!”.

Sytuacja miała miejsce na jakimś halowym turnieju. Nie byłem dość dobry, aby trener zabrał mnie ze swoją drużyną (jako Zagłębie), ale było mi dane zagrać na nim w barwach – jeśli mnie pamięć nie myli – kadry województwa. Trochę to namieszane, ale tak to kiedyś funkcjonowało. No więc jako kadra wygrywaliśmy decydujący mecz z Zagłębiem, a ja łapiąc oddech, po zmianie, zerknąłem na zegarek odmierzający czas do końca meczu. No i poszło. Wiem, że potem trener tłumaczył mi powody swojego rozczarowania, ale one z czasem się już zatarły. Tamto spojrzenie jednak nigdy!

Trener Rak to w ogóle osobna opowieść. Człowiek instytucja w moich oczach, poza tym świetny facet, który zresztą do dziś dba o młodzież Zagłębia, a o którym nasłuchałem się także od rodziców chłopaków obecnie z naszej AP mnóstwo pochwał. Ja pamiętam jednak jeszcze wyraźnie dwie rzeczy. Raz, gdy pochwalił mnie za zagranie, kiedy dobrze udało się przyjąć piłkę na klatkę i zaraz potem z woleja zdobyć ładną bramkę, a drugie to jego okrzyk “Tylko nie strać!”, które pojawiało się bardzo często podczas naszych treningów. To było dawno temu, szkolenie u nas poszło o lata świetlne do przodu, ale za każdym razem, gdy słyszę obecnie debatę o szkoleniu w polskiej piłce, zawsze uśmiecham się wtedy pod nosem. Jeśli jakimś cudem trener Janusz to czyta, to pozdrawiam go gorąco.

***

Kiedy moja przygoda z Zagłębiem jako zawodnik powoli dobiegała końca, rozpoczynała się moja przygoda z klubem w zupełnie innej roli. Jako bardzo aktywny członek forów dyskusyjnych o Zagłębiu, dostałem propozycję współpracy z tworzącym się dopiero portalem Sportowe Fakty. Stało się więc jasne, że Zagłębie znów zacznie wypełniać większość moich dni.

Pisanie o meczach, relacje, zapowiedzi to jedno, ale był to czas kiedy człowiek zaczął na dobre poznawać innych jemu podobnych. W pewnym momencie do “SF” dołączył doskonale znany wszystkim Wacek Wachnik i przez pewien czas razem pisaliśmy o Zagłębiu. Niedługo potem również Janusz Napiórkowski – znany wówczas jako JasioJasio – stał się częścią paczki, która potem przez jakiś czas orbitowała mniej lub bardziej wokół Zagłębia.

Pamiętam dzień, w którym inaugurowano nowe jupitery. Sternikiem Zagłębia był wtedy bodajże Marcin Fortuński, który lubił powtarzać zdanie “Na Zagłębie wypada chodzić”. Cała uroczystość odbywała się na głównej płycie. Gdy już po niej wracałem do domu i po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć stadion po zmroku skąpany w sztucznym świetle, człowiek przez chwilę czuł się jak na najlepszych stadionach świata. Robiło to takie wrażenie. Czas leciał, a dzięki kolejnym zmianom w klubie zmieniały się również możliwości.

***

Pamiętam swój pierwszy mecz, obejrzany ze słynnej Jaskółki. Nie było to dla mnie najlepsze możliwe miejsce pod kątem śledzenia wydarzeń boiskowych – wszak od małego posiadam wadę wzroku – ale to uczucie, że znajduje się człowiek w gronie “wybranych” robiło ogromne wrażenie. Potem byłem tam jeszcze wielokrotnie, czasem jako zaproszony gość, a czasem w kabinach dziennikarskich z akredytacją. Pierwszego razu się jednak nie zapomina.

Z Jaskółką kojarzy mi się jeszcze jeden zapach. Równie nieprzyjemny. Któregoś pięknego dnia ligowego, do Lubina przyjechała Pogoń, którą w tamtym czasie zarządzał Sabri Bekdas. Przyjechał on więc ze swoją świtą na Dolny Śląsk i jako gość honorowy zasiadł na górze. Siedziałem rząd za nimi i do dziś pamiętam obrzydliwy wręcz smród cygar, które ze sobą przywieźli i podczas meczu palili. To był czas, gdy dość sprawnie już paliłem papierosy, więc zapach tytoniu nie był mi zbyt straszny, a jednak tego wysiedzieć się nie dało. Poznało kilku fajnych ludzi, z którymi do dziś o Zagłębiu możemy gadać do rana. Jedną z tych osób, które w tamtych czasach poznałem był Robert Sadowski.

***

Pamiętam, jak pewnego dnia na forum kibiców Zagłębia, kilka dość interesujących wpisów wyszło spod ręki użytkownika o pseudonimie MB. Wtedy naprawdę zaczęło się robić ciekawie. Chwilę to trwało, ale gdy okazało się, że ów człowiek to Mariusz Bober, na zamkniętej części forum zwanej VIP zaroiło się od pytań. Dyskusje trwały w nieskończoność w wielu tematach, ale gdy sprawa nowego stadionu nabrała realnego kształtu, znów pojawiła się nadzieja na lepsze jutro. Ostatnio nawet przekazałem Krzyśkowi Kostce płytę odręcznie podpisaną, którą wtedy otrzymałem goszcząc u Mariusza w biurze Ecorenu z ostateczną wizualizacją i wszelkimi danymi dotyczącymi wybranego już projektu.

Miałem dużo szczęścia móc wtedy funkcjonować i orbitować wśród ludzi, którzy z Zagłębia uczynili wtedy klub, z którego każdy kibic Miedziowych mógł być dumny. Nowy stadion (drugi po Kielcach), drugie mistrzostwo, rozmach, polot i wszystko z uśmiechem na ustach i dla kibiców, a nie pod publiczkę i dla własnych korzyści.

Pamiętam gdy przyjechała tu lat temu wiele Wisła Kraków, ówcześnie drużyna poza zasięgiem kogokolwiek w tej lidze. Naszym trenerem był wtedy Draźen Besek. Mimo że było to z góry skazane na porażkę, zdecydował się wyjść na “Smoki” odważnie, nie starając się parkować autobusu i liczyć na jedną kontrę. Oj boleśnie dostaliśmy wtedy w czapkę. 7 tysięcy kibiców obejrzało wtedy worek bramek Krakusów i tylko jedną dla nas (przegraliśmy 1:7). Gdy schodząc po meczu obok Drażena w tunelu zapytałem o powody, uśmiechnął się tylko i powiedział, że woli tak, niż przegrać 1:0 po brzydkim meczu, bo nie o to chodzi w piłce i trzeba grać do przodu.

Zresztą Drażen zrobił na mnie wrażenie już wcześniej. Gdy jechałem do niego na swój pierwszy zlecony wywiad – bodajże dla Gazety Legnickiej – nie wiedziałem, jak dobrze mówi po polsku. Miałem pytania, dyktafon, notatnik, długopis i strasznego pietra. Gdy zaprosili mnie do pokoju trenerów i usiadłem naprzeciwko niego, prawie odjęło mi mowę. Dukałem coś pod nosem strasznie, ale na szczęście z pomocą przyszedł mi Janusz Kubot. Gdy rozmowa była już zakończona, próbowałem dopytać, jak mam przesłać tekst do autoryzacji i wtedy usłyszałem coś, czego zupełnie się nie spodziewałem: “Nie trzeba. Jak napiszesz nieprawdę, to więcej ze mną nie porozmawiasz!”.

Jakiś czas później, wchodząc do mitycznej już Beatki w jakiś weekend bez meczów, zobaczyłem przy stoliku cały sztab szkoleniowy. Gdy skinąłem głową na powitanie, Drażen wstał, podszedł i zapytał, czy z nimi usiądę, bo chętnie by pogadali ze mną na luzie. Dopiero potem się dowiedziałem, że postanowił okazać szacunek, gdyż jako jedyny z “pismaków” marzłem na każdym zimowym treningu Zagłębia przed ligą razem z nimi.

Dobry chłop z niego był, to trzeba mu przyznać.

***

Ja pamiętam jeszcze swojego pierwszego Flyersa, który po obróceniu był tak pięknie “Miedziany”. Pamiętam nieskoszoną trawę wysokości 1,5 m na boisku w Łagowie, gdy pojechaliśmy tam na obóz. Pamiętam zakład fryzjerski w Miejskiej Górce, gdzie prawie pół drużyny ogoliło się na łyso bodajże pierwszego dnia obozu tam. Pamiętam, jak wymykaliśmy się tam w nocy na “malutki ryneczek” i do piekarni. Ale chyba najbardziej pamiętam murawę jak stół, i wielkie zraszacze, które chroniły ją w upalne dni, tworząc ochronną mgiełkę.

Pamiętam, jak czasem po treningu trener pozwalał przejść przez stadion wokół głównej płyty, gdzie akurat trenowała pierwsza drużyna, i piłki “z kamienia”, gdy chciało się je kopnąć. Pamiętam zieloną szkołę w Świeradowie połączoną z obozem przygotowawczym i bieganie po tych piekielnych Górach Izerskich. No i basen w Malachicie, który był wręcz zbawienny. Smutek w Bukareszcie i szaleńczą radość z drugiego tytułu na Łazienkowskiej. Dumę po Partizanie i wściekłość chwilę później po Duńczykach.

Ale moje najpiękniejsze wspomnienie, to herbata w budynku klubowym po treningach w najbardziej upalne lata mojej młodości. Tak gorąca, że utrzymanie kubka w rękach stanowiło wyczyn godny herosa!

Całość, która pojawiła się również na stonie Zagłębiak, dostępna jest TUTAJ

Mariusz Babicz: historyk, dziennikarz

Pierwszym wydarzeniem, które wybrał, jest początek naszego klubu i utworzenie OMTUR Lubin w sierpniu 1945 roku. Jak podkreślił Pan Mariusz, bez tego i ludzi, którzy wówczas działali przy rozwoju lubińskiego sportu, dzisiejszego Zagłębia by nie było. Ważną rolę w tym mieli przesiedleńcy z Kresów - działacze sportowi oraz przedwojenni piłkarze znakomitych polskich klubów z tamtych terenów tacy jak Emil Czyżewski, który występował w barwach Pogoni Lwów. Najważniejsze było jednak utworzenie niecały rok później, w marcu 1946 roku, na fundamentach OMTURU, klubu sportowego Zawisza Lubin i powołanie zarządu z prezesem Stanisławem Śliwonikiem na czele.

Jako drugie najważniejsze wydarzenie Pan Mariusz, tak jak Pan Marek Krugliński, wybrał przemianowanie Górnika Lubin na Zagłębie i przejęcie pełnego finansowania zespołu przez Kombinat. Potężny i rozwijający się wraz z miastem sponsor oraz zastrzyk finansowy był dla mającej ogromne ambicje drużyny dużą motywacją.

Trzecim najważniejszym wydarzeniem w historii naszego klubu według Pana Mariusza Babicza był awans do najwyższej ligi w sezonie 84/85 oraz pierwszy historyczny sezon w I lidze. Tak jak dla Pana Krzysztofa Kostki, również Pan Mariusz uważa to wydarzenie za jedno z najważniejszych. Przywołuje On jeszcze jednak pierwszego gola w Ekstraklasie strzelonego przez Eugeniusza Ptaka. Miało to miejsce już w premierowym meczu Miedziowych na najwyższym poziomie. Wówczas, dokładnie 28 lipca 1985 roku, Zagłębie pokonało GKS Katowice 1:0 na własnym, nowym stadionie. Jak podkreśla Pan Mariusz, pomijając pojedyncze spadki, od tamtego momentu nieprzerwanie występujemy w Ekstraklasie.

Krzysztof Kosta: hisotoryk, kolekcjoner pamiątek, założyciel strony zaglebiak.com

W inną stronę poszedł Pan Krzysztof Kostka. On z kolei wybrał między innymi baraże i awans do ówczesnej II ligi w sezonie 74/75. Wówczas Miedziowi pod wodzą trenera Alojzego Sitko najpierw sprawili niespodziankę w rozgrywkach Pucharu Polski, eliminując m.in. Mistrza Polski i obrońcę pucharu Ruch Chorzów. Najlepsze miało jednak przyjść na koniec sezonu. Wówczas po barażach przeciwko Unii Racibórz, Unii Tarnów oraz GKS-owi Jastrzębie, Miedziowi osiągnęli historyczny awans na zaplecze najwyższej ligi w Polsce. Mecz o awans Zagłębie zagrało ze Śląską drużyną. Promocję dawało nam tylko zwycięstwo i ostatecznie dał ją gol Jana Ławnika z 82 minuty.

Drugim ważnym dla Pana Krzysztofa wydarzeniem jest budowa i otwarcie stadionu Górniczego Ośrodka Sportu nazwanego wówczas stadionem 40-lecia Powrotu Ziem Zachodnich i Północnych do Macierzy. Jego budowa rozpoczęła się jeszcze w latach 70. XX wieku i trwała do 1985. Otwarcie stadionu zbiegło się z awansem do ówczesnej I ligi. To na tym obiekcie Miedziowi rozegrali swój pierwszy mecz w najwyższej klasie rozgrywkowej. Wybudowanie takiego stadionu było ogromnym skokiem rozwojowym dla klubu, miasta oraz regionu. Miało też swoje znaczenie polityczne, o czym świadczy jego nazwa. 23 sierpnia 1989 roku na tym obiekcie reprezentacja Polski zmierzyła się z ZSRR. Wówczas padł rekord frekwencji. Mecz oglądało 50 110 kibiców.

Ostatnim ważnym wydarzeniem, jakie wybrał Pan Krzysztof, jest pierwszy, historyczny awans do ówczesnej I ligi. Miało to miejsce w sezonie 84/85, pod wodzą Eugeniusza Różańskiego. Zagłębie wygrało wówczas 16 spotkań, zremisowało 8 razy i przegrało zaledwie 6 meczów. Miedziowi zajęli pierwsze miejsce w grupie zachodniej i wraz ze Stalą Mielec z grupy wschodniej uzyskali promocję na najwyższy szczebel rozgrywek piłkarskich w naszym kraju.

Marek Krugliński - historyk sportu

Nie mogło być inaczej. Pan Marek za najważniejsze wydarzenia wybrał oczywiście zdobycie przez nasz klub obu Mistrzostw Polski. Zarówno rok lata 90/91, jak i 06/07 były w historii naszego klubu bezprecedensowe i jedyne w swoim rodzaju. Ogromny charakter zawodników, a także walka do końca pozwoliły Miedziowym już dwukrotnie cieszyć się z krajowego mistrzostwa.

Równie ważnym wydarzeniem dla Pana Marka Kruglińskiego jest rok 1960 i przejęcie opieki nad klubem przez powstający Kombinat. Prezesem Miedziowych został stojący na czele Przedsiębiorstwa Budowy Kopalń Rudy Miedzi Włodzimierz Grodzicki. Dotychczasowym sponsorem miedziowego klubu były zakłady DEFIL. W związku z odkryciem miedzi w lubińskiej ziemi swoje pierwsze kroki zaczął stawiać KGHM. W 1960 roku powstająca spółka została sponsorem Miedziowych. Wówczas klub przyjął nazwę “Górnik” Lubin. Moment ten był o tyle kluczowy w rozwoju drużyny, że wcześniej w mieście nie było żadnego znaczącego przemysłu, który by mógł wesprzeć klub. Był to początek prężnego rozwoju miasta i sportu w Lubinie.

Już w 1966 roku przyszła kolejna zmiana nazwy, co dla Pana Marka jest trzecim najważniejszym wydarzeniem. Wówczas Górnik zmienił się ostatecznie w Zagłębie. Wiązało się to z chęcią otrzymania dotacji od Centralnej Rady Związków Zawodowych. Wymóg jaku trzeba było spełnić, była zmiana nazwy klubu na typowo “górniczą”. Wówczas to wybrano nazwę “Zagłębie”. Osobą, która walnie przyczyniła się do tego ruchu, był Pan Edward Szurlej. To on był posłańcem, który w Warszawie zawarł ugodę zmiany nazwy. Zmiana ta zbiegła się również z Barbórką, na którą do Lubina zaproszono drugi klub w Polsce z “Zagłębiem” w nazwie, Zagłębie Sosnowiec. Miedziowi zmierzyli się z ówczesnym liderem Ekstraklasy, który oczywiście nie grał w najmocniejszym składzie, ale ostatecznie zremisowali 1:1. Z sosnowieckim klubem nawiązano też współpracę sportową. Dzięki temu do rozwijającego się klubu z Lubina trafiło sporo sprzętu sportowego.