O smaku minionych lat z Radosławem Jasińskim | #75latZL / Klub / KGHM Zagłębie Lubin
O smaku minionych lat z Radosławem Jasińskim | #75latZL 13 kwi

O smaku minionych lat z Radosławem Jasińskim | #75latZL

Historia Zagłębia, to nie tylko mecze lub pojedyncze wydarzenia. To przede wszystkim ludzie, którzy tę historię pisali. Dziś, w ramach cyklu #75latZL przedstawiamy wam sylwetkę legendy naszego klubu, Radosława Jasińskiego, który do niedawna przewodził klasyfikacji strzelców bramek dla Miedziowych w Ekstraklasie. W tym długim wywiadzie przeczytacie, m.in. o Jego młodości, czasie spędzonym w Zagłębiu, czy europejskich pucharach i obecnym życiu.

13 kwi 2021 09:59

Fot. Zagłębie Lubin S.A.
Autor Zagłębie Lubin S.A.

Udostępnij

Klub

Panie Radosławie, urodził się Pan na początku lat 70. XX wieku. Jak Pan wspomina swoje dzieciństwo? Dla dzisiejszej młodzieży świat bez komórek i Internetu jest nie do pomyślenia.

- Dzieciństwo w tamtych czasach było dość klasyczne. Ja wychowałem się pod Wrocławiem, w małej wiosce, gdzie atrakcji kompletnie nie było. Były zajęcia takie jak obowiązkowa szkoła, czy oczywiście pomoc rodzicom przy rzeczach przydomowych. Mieliśmy kawałek pola, który dziadek uprawiał. Mama pomagała to i synowie przychodzili do pomocy. Mimo wszystko człowiek w wolnych chwilach spędzał czas z sąsiadami, kolegami. Nawiązując już dalej do gry w piłkę, to podwórkowe granie było na porządku dziennym. Innej drogi nie było. Atrakcji u nas nie było żadnych, także pamiętam to jak dziś, jak graliśmy. Między drzewami była bramka. Kilku chłopaków się zawsze schodziło, to jeden stał, a reszta się kiwała na tę jedną bramkę. Pamiętam, że jak wujkowie przyjeżdżali, to graliśmy na taki małe brameczki. Ja akurat pochodzę z licznej rodziny. Jest nas szóstka rodzeństwa. Ja byłem jednym ze starszych. Miałem starszego brata. Z wiekiem wszyscy dorastali i było z kim pograć. W tych młodzieńczych latach tak to wyglądało. Szkoła, pomoc w domu i takie nasze zabawy.

Wspomniał Pan o swoich początkach z piłką nożną, czyli graniu na podwórku. Jak wyglądały początki takiego już poważniejszego grania? Kto Pana zaprowadził na pierwszy trening i gdzie to było?

- Tutaj skąd pochodzę, czyli w Pasikurowicach, był klub seniorski. Była tutaj A-klasa a później liga okręgowa, no i oczywiście były także grupy juniorskie. No i tak naturalnie się poszło tam. Wtedy już trochę starszy byłem, w tym wieku juniorskim, bo tutaj ani trampkarzy nie było, ani młodzików czy orlików. Był tylko senior i junior. Poszedłem na trening ze starszym bratem, a że to mała wioska i wszyscy się znaliśmy, to jakoś tak się to wszystko zaczęło. Nie powiem, że to było regularne, bo spotykaliśmy się raz czy dwa razy w tygodniu. Człowiek chodził popołudniami na taki trening. W inne dni, oprócz tych gier podwórkowych, mogliśmy się z kolegami umawiać, żeby pograć na normalnym boisku, bo było dla nas dostępne. Wspominałem, że zaczynaliśmy od gry podwórkowej, ale później już spotykaliśmy się na takiej przestrzeni boiskowej. To właśnie tam były moje pierwsze, większe treningi.

Jak wyglądały juniorskie treningi piłkarskie w tamtych czasach?

- Tak za juniora, to nie opiszę, bo dopiero z wiekiem zacząłem się przyglądać pod innym kątem treningom. Nie odświeżę sobie tego tak dobrze, ale na pewno był trener, który to wszystko organizował. Tak naprawdę, to trenowanie nie zmieniło się tak bardzo od tamtych czasów. Oczywiście, jest nowocześniej, ale takie rzeczy jak bieganie, kontakt z piłką, kontakt z przeciwnikiem, to już wtedy wszystko się odbywało. Jedynie warunki treningowe mocno się zmieniły. Wiadomo, że wtedy nie było dostępnych tyle piłek, sprzętu, butów. Nosiło się jakieś „korkotrampki”. Czasami się dostawało, a czasem rodzic kupił. Pamiętam, że moje pierwsze buty skórzane dostałem od kolegi, z którym grałem w juniorach. On wyjechał do Niemiec i przysłał mi jedną parę. No, to był dla mnie szok. Buty Adidasa, które tylko od święta zakładałem, przy okazji jakiegoś meczu. A poza tym, to człowiek je głaskał i podziwiał. Wtedy po prostu graliśmy w korkotrampkach.

Uważa Pan, że teraz dużo łatwiej jest młodym chłopcom zostać piłkarzem?

- Jeżeli chodzi o obecną młodzież, to mam kontakt z nimi, bo jestem trenerem w takim amatorskim klubie – Polonii Jaszowice. Ostatnio nawet tak się złożyło, że jednego zawodnika zawiozłem do Zagłębia na trening, taki siedemnastolatek. Cały czas tym młodym chłopakom powtarzam: “Ja bym z chęcią się z wami zamienił. Zazdroszczę wam tego, co możecie osiągnąć. Takie możliwości macie”. Nie raz im mówię, jak wyglądały moje początki, to oni słuchają, ale widzę po nich, że dla nich to brzmi tak niemożliwie, że tak kiedyś mogło być. Mówię im: “Ja wam zazdroszczę. Takie możliwości macie, ale czegoś wam brakuje. Mimo wszystko tego charakteru, tej cierpliwości”. Ja w ich wieku na pewno nie umiałem tyle, co oni.

Cierpliwość w młodym wieku jest chyba kluczowa?

- Nie wiem, pewnie jest. Oczywiście, to co stanie się później z tymi zawodnikami, to wielka niewiadoma, ale trochę takich przykładów już przeżyłem. Ci utalentowani gdzieś nagle znikali. Na pewno brakuje im chwili cierpliwości, chodzenia na te treningi. Mówię temu chłopakowi, który był na tych testach: “To, że trenujesz u mnie, to jest A-klasa i spotykamy się dwa czy trzy razy w tygodniu, to jeszcze sam musisz nad sobą pracować. Takie ćwiczenia robić, pracować nad tym, nad tamtym. To Ci się wszystko przyda”. Powiem szczerze, że jestem pewny, że tego nie robi. Mówię do niego, że jedzie na testy. Miałem taką możliwość, to stwierdziłem, że go tam zawiozę, żeby zobaczył. Chłopak jest obiecujący, być może coś z niego będzie, ale opisuję ogólnie sytuację dzisiejszą. Tak ta młodzież funkcjonuje. Pojawiają się Ci obiecujący zawodnicy, kilku takich mam w klubie, który wiadomo jest amatorski. Patrzę jednak też swoim okiem i widzę, że coś jest w tych chłopakach. Mają możliwości fizyczne, szybkościowe, ale mimo wszystko musi być praca, praca i praca.

No, ale wracając do tego chłopaka, to zaraz na Facebooku pojawiło się, że był na testach w Zagłębiu i tylko to było najważniejsze. Finał tego wszystkiego był taki, że po tygodniu trenowania z nimi, na tym się skończyło. To akurat taki mocno rozwinięty rocznik w Akademii. Zobaczymy, jak on będzie się dalej prezentował, bo na razie przez tę pandemię nie gramy nawet meczów. Nastrzelał prawie 30 bramek w 15 spotkaniach, w A-klasie, to jednak coś jest. Ja też widzę, że chłopak ma możliwości, ale także dużo mankamentów i braków. Trenuj, pracuj nad tym. My to mówimy o tej młodzieży, że trening się skończy, a oni już pod prysznicem i zaraz do domu. Taka jest ta dzisiejsza młodzież.

Czyli można powiedzieć, że jest łatwiej, ale bez pracy niczego się nie osiągnie.

- Oczywiście, że tak. Wystarczy popatrzeć na te wszystkie orliki, oświetlone boiska. Dziś możliwości mają naprawdę nieporównywalne. Nawet jak Pan teraz popatrzy na Klub, jak to wygląda teraz, a jak na zdjęciach archiwalnych. My na tym żużlowym parkingu treningi przeprowadzaliśmy. Tam były najlepsze warunki. Ciągnikiem się śnieg trochę zgarnęło i często jak boiska były zalane, to właśnie tam trenowaliśmy. Teraz? Teraz, to tam się przecież wszystko świeci. Myślę, że młodzież miałaby problem z umyciem teraz butów piłkarskich, bo chodzi wszędzie i jest czyściutko.

Wspominał Pan o tym siedemnastolatku, ale tak się złożyło, że Pan też trafił do Zagłębia, mając 17 lat. Jak wyglądały kulisy Pańskich przenosin z Iskry Pasikurowice do Lubina?

- Będąc jeszcze juniorem, wyróżniałem się na poziomie A-klasy. Dlatego szybko awansowałem do drużyny seniorów i tam ogrywałem się jako piętnasto- , szesnastolatek. Zostałem zauważony i trafiłem do kadry okręgu Dolnego Śląska. Taka kadra chyba do tej pory istnieje, ale może pod inną nazwą. Tutaj z okolicy wybierani byli tylko najlepsi zawodnicy. Na początku na jakieś testy, później na turnieje. Ja się tam załapałem, pokazałem z dobrej strony i zainteresował się mną Śląsk, klub wojskowy. Wtedy to był stricte wojskowy, bo siedział tam bodajże Pułkownik, czy ktoś inny i o wszystkim decydował. W Śląsku zacząłem trenować, chodziłem też do szkoły we Wrocławiu. Nie powiem, było to uciążliwe. Wychodziłem z domu koło 6, wsiadałem w pociąg, który mieliśmy tutaj we wsi i jechałem do szkoły. Po szkole musiałem zostać na trening. Wtedy chyba były około 17, generalnie w godzinach popołudniowych. Po treningach wracałem do Pasikurowic i byłem koło 20 w domu, gdzie trzeba było przygotować się na następny dzień. Jako że to był już klub zorganizowany, to tam treningi były codziennie, co sprawiało, że było to jeszcze bardziej uciążliwe. Trwało to mniej więcej miesiąc.

Kiedy doszło do rozmów z moim macierzystym klubem, to wyszły pewne nieścisłości. Śląsk traktował wtedy wszystkich z góry, bo był dużym, wojskowym klubem. To było, “my go chcemy” i tyle. Działacze z Pasikurowic powiedzieli, że co prawda jesteśmy małym, skromnym klubem i wam go oddamy, ale chcielibyśmy w zamian jakieś pieniądze czy chociaż sprzęt. Teraz to się ekwiwalent nazywa. To się zawsze przydaje w takich klubach. Śląsk się jednak uparł, że nie. My chcemy go za darmo. Nasi działacze postanowili zadzwonić do Zagłębia, chyba któryś z prezesów, Pan Bernard Sułek lub Marek Rajter. Był także Zdzisław Rajter. To takie trzy nazwiska, które w klubie się tym zajmowały. Trener Putyra, który wówczas prowadził juniorów, powiedział, że dobrze, niech ten chłopak przyjdzie w styczniu na obóz. Spakowałem się w torbę i pojechałem. Proces dojazdu był skomplikowany, bo ode mnie pociągiem do Wrocławia na Dworzec Główny i stamtąd PKS-em w kierunku Lubina z przesiadką w Legnicy. Przyjechałem, wysiadłem przy dwupasmówce koło stadionu, przeszedłem przez drogę i trafiłem do Klubu, do trenera Putyry.

Duże przeżycie dla Pana?

- Kierownikiem drużyny był wtedy Michał Lulek, a wszystko odbywało się w tych barakach stojących przy dzisiejszej Akademii. Juniorzy mieli tam swoje szatnie. Tam też był sekretariat. Wszedłem, przedstawiłem się i powiedziałem, że ja do trenera Putyry. To było moje pierwsze zetknięcie się z takim klubem. Obok widziałem potężny stadion. Tak to się zaczęło. Przeszedłem obóz jeden, później drugi i Zagłębie z trenerami zadecydowało, że są zainteresowani. Doszło do rozmów. Jak tak patrzę teraz, to nie mam pojęcia, jak do tego doszło. Wtedy był to dla mnie bardzo duży szok. Przyjechali ludzie do moich rodziców, bo to wiązało się też ze zmianą szkoły oraz z internatem. Duże zmiany jak na moje ówczesne życie. Wszyscy się dogadali. Iskra dostała dużo sprzętu, m.in. dresów i koszulek. Pamiętam, że chyba dostali też wtedy stare nagłośnienie, jakieś głośniki. Uzbroili się wtedy nieźle. Tak, że na parę lat im to wszystko starczyło. Wiem, że była jeszcze umowa, że jakbym z Zagłębia został gdzieś sprzedany, to dla Iskry też kolejny ekwiwalent by był. Tak się zaczęło moje prawdziwe juniorskie granie i pierwszy kontakt z profesjonalnym trenowaniem, podejściem do wszystkiego. To dopiero tam zacząłem się wszystkiego uczyć.

Chciałem zapytać o to, jakie wrażenie zrobił na Panu Lubin w porównaniu z Pasikurowicami, ale wspomniał Pan, że przez jakiś czas chodził we Wrocławiu do szkoły, więc myślę, że to miasto zrobiło jednak większe.

- No, to akurat oczywiste. Ja byłem z Wrocławiem mocno związany, bo nawet jako dziecko rodzice gdzieś tam mnie zawsze zabierali. Jako miasto, Lubin z dziś jest nieporównywalny do tego z lat 80.  Moje początki tutaj, to był jakiś 1988 lub 1989 rok. Jak to młody chłopak, nie przywiązywałem uwagi i do tego, jakie atrakcje oferuje. Mnie interesowała tylko piłka. Nie szkoła (śmiech), tylko piłka. Przyjechałem się tutaj rozwijać i tyle. Byłem z tego zadowolony, nawet szczęśliwy, że miałem taką możliwość. Ja jestem skromny, więc człowiek się jakoś podporządkował temu wszystkiemu. Ja w Lubinie praktycznie całą swoją młodość spędziłem i zawsze jak przejeżdżam przez miasto, to z ogromnym sentymentem. Dużo większym jak do Wrocławia! (śmiech) Szczerze to mówię. Przyjechałem tutaj jako młody chłopak. Cała moja młodość została przeniesiona do Lubina i tutaj się ze wszystkim utożsamiałem. Zawsze jak uda mi się przyjechać, to człowiek wszędzie zagląda.

Chciałbym się przenieść troszeczkę do przodu. Jak udało mi się dowiedzieć, w pierwszym sezonie mistrzowskim Zagłębia znajdował się Pan w kadrze pierwszego zespołu, jednak nie rozegrał Pan żadnego spotkania. Jak to się stało, że znalazł się Pan w I zespole i jakie ma Pan wspomnienia z tamtego okresu?

- Teraz to się trochę podobnie w klubach odbywa. Jest grupa wyróżniających się juniorów i my tam akurat na takim wysokim poziomie graliśmy. Dwa razy grałem w mistrzostwach Polski i za drugim razem udało się zdobyć brązowy medal. Nie wiem, czy to nie było wówczas jedno z pierwszych tych juniorskich osiągnięć Zagłębia. Trenerem pierwszej drużyny był wtedy Stanisław Świerk, który zawsze tych wyróżniających się juniorów brał na trening, na jakąś dłuższą gierkę. My tak przychodziliśmy i wraz z tym momentem, kiedy kończyliśmy wiek Juniora, to ta nasza grupa została dołączona do pierwszego zespołu. Wtedy to się nawet nie wiązało z podpisywaniem jakichś nowych umów. Od tamtego momentu regularnie trenowaliśmy z pierwszym zespołem. Warto wspomnieć, że byliśmy wtedy normalnie zatrudnieni w klubie i pomagaliśmy ludziom przy boiskach. Przychodziliśmy wcześniej, zawieszaliśmy siatki, do tego jakieś prace porządkowe, a później na trening. My się tam z tymi wszystkimi ludźmi znaliśmy. Później trenera Świerka zmienił trener Putyra. Jako, że on był wcześniej naszym opiekunem, to ta młodzież miała więcej przywilejów. Trener patrzył na nas bardziej przychylnym okiem. No i na ogół, jak ktoś był trochę lepszy, to uznawał, że można go zostawić przy pierwszym zespole i czasami wpuścić na boisko.

Z naszej grupy zostało nas pięciu - Janusz Najdek, Lesław Grech, Mariusz Urbaniak, ja i bodajże Mariusz Błachuta, o ile dobrze pamiętam. Kto był lepszy? Wtedy najwidoczniej oni i dlatego dostawali od trenera swoje szanse. Wchodzili na boisko w tym mistrzowskim sezonie. Ja, żeby nie marnować czasu i potencjału, w połowie rundy zostałem wypożyczony do Chrobrego Głogów. Tutaj też mocno się zastanawiałem na tym ruchem. Ktoś gdzieś mówił, że to taka degradacja. Dużo doradził mi trener Putyra i kierownik Michał Lulek. Dużą rolę w tym odegrał także, już nieżyjący, trener Ryszard Bożyczko. On kiedyś w Zagłębiu grał jako napastnik i pamiętam, że powiedział do mnie wtedy: “Idź tam. Tam się ograsz”. W Głogowie była wtedy mocna, trzecia liga. Wtedy były chyba cztery grupy lub dwie na cały kraj. Jakoś tak to wyglądało. No i się zdecydowałem. Jako młody zawodnik poszedłem na wypożyczenie. Chrobry jest drugim klubem, po Zagłębiu, który jest dla mnie najważniejszy.

No właśnie, wyprzedził Pan moje pytanie o to wypożyczenie do Chrobrego Głogów. W takim razie chciałbym zapytać, jaki wpływ na Pańską karierę miał pobyt głogowskim klubie.

- Myślę, że można powiedzieć, że miał największy wpływ na moją karierę. Dzięki temu, że się na to zdecydowałem i posłuchałem porad trenerów, to dużo zyskałem. Myślę, że nie osiągnąłbym tylu rzeczy, nie rozwinąłbym się tak, gdybym do Głogowa nie poszedł. Tam się dużo nauczyłem. Wtedy musiał grać jeden czy dwóch młodzieżowców i ja się na to łapałem. Grałem, trenowałem i rozgrywałem mecze. Nie siedziałem na ławce w Zagłębiu, tylko trafiłem do drużyny, w której faktycznie mogłem grać i się rozwijać. To był duży rozwój. Ja sam to ciągle powtarzam. “Idź niżej i graj”. Do tej pory mówię to zawodnikom, kiedy pytają mnie o radę. Nie od razu do I ligi czy Ekstraklasy. Powoli, ograj się tu i tam. Uważam, że to jest najlepsza droga. Oczywiście zdarzają się talenty, które wskakują od razu na taki poziom. Ja w Głogowie spędziłem półtora roku. Zrobiliśmy awans do ówczesnej II ligi, a ja się ograłem. Regularnie grałem i zdobywałem bramki. To nie było tak, że występowałem dlatego, że musi grać młodzieżowiec, tylko byłem podstawowym zawodnikiem. Do tej pory mam dobry kontakt z kolegami z Głogowa. Spotykamy się na różnych turniejach oldbojów. Bardzo dobrze wspominam spędzony tam czas. Tak jak mówiłem, to jest mój drugi najważniejszy klub po Zagłębiu.

Wrócił Pan z wypożyczenia i z miejsca stał się Pan podstawowym zawodnikiem Zagłębia. Swój debiut na pierwszoligowych boiskach zaliczył Pan 8 sierpnia 1992 rok, w wygranym meczu przeciwko Jagiellonii Białystok. Swoją debiutancką bramkę zdobył Pan już w następnej kolejce z Olimpią Poznań. Jak zapamiętał Pan tamten moment?

- Przez to granie w ówczesnej II lidze, myślę, że było mi troszeczkę łatwiej. W Zagłębiu akurat nastąpiły zmiany i pojawił się nowy trener, Pan Janusz Płaczek. Trener Putyra odszedł do grup juniorskich. Takie nowe rozdanie. Nowy szkoleniowiec pozbierał wszystkich zawodników. Zaczęliśmy trenować i załapałem się do pierwszej  drużyny. Podpisałem wtedy chyba taką moją pierwszą umowę, zwaną kontraktem. Dla mnie to była jednak umowa. Trwały przygotowania, a ja załapałem się do szerokiej kadry. Treningi, rywalizacja, zaangażowanie. Wróćmy jeszcze do mojego wypożyczenia. Z moich kolegów, którzy zostali wówczas w drużynie, to po moim powrocie został tylko Grech. Przez to, że siedzieli w większości na ławce i tylko czasami wchodzili na boisko, to oni już się nie załapali. Wówczas oni poszli na wypożyczenia, z kolei ja wróciłem. Może i straciłem Mistrzostwo, ale zyskałem bardzo mocno sportowo. Dlatego też stałem się podstawowym zawodnikiem. Ci moi rówieśnicy zostali Mistrzem Polski i wiadomo, że zazdroszczę im tego, bo mają medal, ale ja później piłkarsko byłem od nich krok do przodu. Wywalczyłem sobie miejsce w podstawowym składzie i grałem.

I zdobywał Pan bramki..

Tak, choć szczerze mówiąc, to tej pierwszej bramki nie pamiętam. Nie mogę sobie przypomnieć. Może jakbym gdzieś na Internecie znalazł? Być może gdybym nie strzelił później tylu tych bramek, to ta konkretna bardziej zapadłaby mi w pamięć. Oczywiście, później ją widziałem, bo mieliśmy po meczach analizy. Chociaż, jakby ktoś teraz zobaczył te analizy, to by pomyślał “chałupnicza robota”. W tamtym okresie udało mi się po prostu trochę grać i trafiać do siatki.

To było pierwsze z Pana 40. trafień dla Zagłębia. Przez długi czas dzierżył Pan tytuł najbardziej bramkostrzelnego zawodnika Miedziowych. Niedawno Pański rekord został pobity przez Filipa Starzyńskiego, jak Pan to przyjął?

- Powiem szczerze, że miałem gdzieś z tyłu głowy, że mam te 40 bramek. Nie jestem jednak takim człowiekiem, który lubi się przechwalać czy chełpić, że ma tyle i tyle bramek strzelonych. Do mnie dopiero jakieś pięć lat temu dotarło, że zapisałem się w historii Zagłębia. Kiedy ze strony klubu powróciło takie dbanie i wracanie do przeszłości. Myślę, że to było właśnie jakieś pięć czy sześć lat temu. Ktoś do mnie zadzwonił, kontakt się nawiązał. Były wtedy obchody 70-lecia. Wcześniej, jakieś 10 lat temu, tak nie przywiązywałem do tego uwagi. Nikt z klubu tego nie ruszał. Trochę Ci starsi, byli zawodnicy byli odstawieni na bok. Niedawno, któryś z moich synów, mam już dorosłe dzieci, podesłał mi jakiś link. Zobaczył, że Filip Starzyński wyprzedził Radosława Jasińskiego. Szczerze mówiąc, to na tym się skończyło. Jeszcze zadzwonił do mnie redaktor z Przeglądu Sportowego, Antoni Bugajski i też się dopytywał o to. No, ale tak jak mówiłem. Ja do tych statystyk większej uwagi nie przywiązuję. Jest to bardzo miłe, że po jakimś czasie ktoś z Zagłębia się do mnie odezwał. Byłem tam zapraszany. Mam też zielone światło, że jakbym czegoś potrzebował, to mi zawsze ktoś z klubu pomoże. No, a to, że Filip gra i strzela? Tak jak powiedziałem w Przeglądzie, ja się z tego cieszę. Taka jest kolej rzeczy. Nie odbiło się to na mnie tragicznie, że nie śpię po nocach. Jakoś to przeżyłem i funkcjonuje dalej.

No to pozostaje tylko się cieszyć, że śpi Pan spokojnie! (śmiech)

- (śmiech) Dokładnie. Tak jak mówiłem, jest to miłe i pozostaje gdzieś w pamięci. Spadłem na drugie miejsce? I tak ktoś do mnie zadzwonił porozmawiać. Myślę, że to już jest sukces.

Zanim jednak ustalił Pan ostateczne rozmiary rekordu, trafił Pan do Grecji. Był to wówczas popularny kierunek dla polskich piłkarzy. W greckich zespołach grali m.in. Krzysztof Warzycha, Andrzej Juskowiak czy Leszek Pisz. Skąd jednak decyzja na przenosiny do Paniliakosu?

- Tak się złożyło, że miałem wówczas taki fajny okres w ówczesnej I lidze. Walczyłem o króla strzelców. Zdobyłem trochę tych bramek i w rankingu znalazłem się na drugim miejscu. W związku z tym interesowały się mną różne kluby. Do Zagłębia przyszło także zapytanie o mnie z Grecji. Kierownik Michał Lulek poprosił mnie wówczas do siebie i przedstawił całą sytuację. Powiedział, że jest zainteresowanie moją osobą i czy nie chciałbym spróbować. W Zagłębiu byłem już trochę czasu, a i w klubie następowały też pewne zmiany. One wręcz wisiały w powietrzu. A że byłem wyróżniającym się zawodnikiem, to ktoś się zainteresował. Odpisaliśmy im wtedy, że możemy mnie wypożyczyć. Były tam zapisane warunki takie jak to, ile miałem ja zarabiać, a ile na transakcji zyska klub. Grecy byli zdecydowani. Przysłali bilet, wsiadłem w samolot i poleciałem. Tam ktoś mnie odebrał na lotnisku. No i zacząłem z tą drużyną trenować, chyba przez okres dwóch tygodni. Przyznam szczerze, że dość mocno mnie tam “piłowali”. Było to dla mnie dość spore obciążenie, bo panujący tam klimat miał duży wpływ. To było lato, bo pojechałem chyba pod koniec lipca i temperatura za dnia wynosiła po 30, 40 stopni w cieniu. Ale jakoś to przeżyłem. W sparingach strzelałem bramki i Paniliakos stwierdził, że są zainteresowani. To była moja kolejna, trudna decyzja do podjęcia, bo Kluby się między sobą szybko dogadały na roczne wypożyczenie. Warunki jakie mi zaproponowano były nieporównywalne z tymi polskimi. Miałem wtedy 27 lat, chciałem spróbować sił zagranicą i dlatego z tej propozycji skorzystałem.

Jak wyglądało życie w Grecji w tamtych czasach?

- Dla mnie przeskok ogromny był już od samej strony piłkarskiej. To po pierwsze. Po drugie, duża zmiana od strony organizacyjnej i całego zaplecza treningowego. Mimo, że Zagłębie miało nowoczesny stadion, to przecież wtedy nie było jeszcze nie posiadało jupiterów. A w Grecji było tak, że stadion był gdzieś w mieście, w centrum, a cała baza treningowa była poza. To nie było duże miasteczko, ale na mnie i tak wrażenie robiła infrastruktura. Pomyślałem nawet: “O kurczę, mają tutaj całkiem niezłą bazę treningową”. Trzy boiska treningowe i budynek klubowy, a przecież to był chyba 1998 rok? Na miejscu wszystko było dobrze zorganizowane i to robiło wrażenie. Nowością była nie tylko cała ta baza treningowa, ale i trenerzy od różnych rzeczy, zaplecze sportowe i fizykoterapia pod ręką. No było to o wiele bardziej rozwinięte niż w tamtych czasach w Polsce. Czułem się przez to takim lepszym zawodnikiem.

Życiowo pewnie też Pan zyskał?

- Życie jak życie. Po tych testach na początku wróciłem do Polski, zabrałem żonę i trzyletnią córkę. No i dość fajnie tam sobie żyliśmy. Co do czynnika sportowego, to jeszcze dodam, że różnie było. W tych sparingach bramki strzelałem. Później przez ten klimat, bo nie ukrywam był ciężki i człowiek różnie to znosił, to średnio się układało. W jakimś pucharze udało mi się bramkę strzelić, ale w lidze nic nie trafiałem. Teraz z doświadczenia już wiem, że ten pierwszy rok jest zawsze najtrudniejszy. No, ale później to wypożyczenie się skończyło i wróciłem do Zagłębia.

W Paniliakosie spędził Pan jeden sezon, po którym wrócił Pan do Zagłębia. W sezonie 99/00 strzelił Pan jeszcze dwie bramki i po rozgrywkach przygoda z Miedziowymi dobiegła końca. Trudno było pogodzić się z tym rozstaniem? Jak Pan wspomina ten ostatni sezon?

- Teraz człowiek żałuje, że nie udało się zostać na dłużej w Zagłębiu. Z tego, co pamiętam, to tam nastąpiła zmiana trenera i zawodników. Tak to się niestety odbywa. W tamtych czasach, jak miałem prawie 30 lat, to człowiek nie podchodził aż tak sentymentalnie do tych wszystkich rzeczy. Coś się skończyło i idę dalej. Trzeba grać, zarabiać pieniądze, póki człowiek jest zdrowy. Wtedy traktowałem to jako prace, nie tylko jako pasję. Nie reagowałem w stylu, że to koniec, odchodzę z Zagłębia, co teraz ze mną będzie? Trzeba było patrzeć racjonalnie. Tu mnie nie chcą, to idę tam, gdzie będę potrzebny. Nie pamiętam nawet, gdzie ja wtedy poszedłem. Do Dyskobolii? Tam to też był taki krótki epizod. Trochę nas tam źle potraktowali. Później trafiłem do Radzionkowa. Więc trochę po tych klubach poskakałem. Powiem szczerze, że prócz tej Dyskobolii, to mam kolegów praktycznie w każdym klubie. Myślę, że z każdej drużyny, bo jakbym zadzwonił, to zawsze do jakiegoś kolegi się dodzwonię. Oczywiście ten kontakt już się zatarł, przecież każdy ma swoje życie, ale ten sentyment wciąż jest. Teraz to szczególnie wraca. Z Zagłębiem przeżyłem wiele i spędziłem tutaj tyle lat. Cieszy mnie, że wciąż jestem zauważany i doceniany. Z tych innych klubów, prócz Chrobrego Głogów, gdzie byłem na obchodach 70-lecia i mam bliski kontakt, to jednak telefon milczy.

Chciałbym się troszkę cofnąć i wrócić do sezonu 97/98, przed Pana wyjazdem do Grecji. Zagłębie ma to do siebie, że często zmieniało trenerów, ale tak się złożyło, że Miedziowi mieli wówczas aż trzech trenerów w ciągu jednego sezonu. Jak Pan wspomina te rozgrywki? Jak szatnia reagowała na te częste zmiany trenerów?

- Od szatni to niewiele zależało. Chociaż zdarzało się za tych czasów, kiedy ja zaczynałem, że szatnia miała duży wpływ na zmiany trenerów. Sam to nawet przerabiałem na początku lat 90. To był chyba 1994 lub 1995 rok. Z którymś trenerem nie było nam po drodze i nie dogadywaliśmy się z nim jako zespół. To się tak zawsze odbywa. Kontakt z trenerami był czasami bliższy i można było sobie na więcej pozwolić, a czasami było odwrotnie. Trochę tych trenerów miałem w Zagłębiu i nie tylko. Trzeba zaznaczyć, że zarówno trener jest różny, jak i zawodnik. Niektórym było dobrze, a inni musieli się na przykład gryźć w język, żeby dobrze wypaść. Jak ja wyjeżdżałem, to trenerem był Andrzej Szarmach. Kiedy wróciłem z wypożyczenia, to był już trener Jabłoński. Teraz też tak jest. Kiedy przychodzą słabsze wyniki, to działacze drapią się po głowie i muszą coś zmienić. Nie zmienią przecież 25 zawodników, tylko dwóch trenerów pierwszego zespołu, czy nawet cały sztab. Tak jak wtedy, tak i teraz się dzieje, bo te zmiany są dość częste. Trenerzy w klubach jakoś długo się nie utrzymują. Trzy czy cztery sezony to już dużo. Teraz są przepisy, że trener może dwa zespoły trenować w sezonie. Wówczas, to była trochę taka samowolka.

Wspomniał Pan o Andrzeju Szarmachu. W Lubinie na początku 1998 roku pojawia się utytułowany reprezentant Polski. Czy był wtedy taki efekt “wow” wśród zawodników, że pojawiła się taka osoba?

- Tak, wtedy tak. To pamiętam, bo on przecież aż z Francji przyjechał. Z Polski wyjechał jako zawodnik. Tam grał, trenował, skończył karierę i został trenerem. No i stamtąd trafił do nas. Nie pamiętam, kogo to był wtedy pomysł. Prezesem chyba był Andrzej Krug, a pomagał mu Janusz Kubot. My jako zawodnicy byliśmy zachwyceni. To była i przecież ciągle jest, piłkarsko znana postać, nie tylko w Polsce, ale i w całej Europie. Pamiętam, że my sobie wtedy dużo obiecywaliśmy, że jakaś nowość będzie. Przecież przyjechał z zagranicy, dużo przeżył. Może nam coś poopowiada, bo dla nas to też jest fajne, jak trener ma dobry kontakt z zawodnikami. Usiądzie po treningu czy na obozie. Od razu mówię, że takie sytuacje były. Trener opowiadał jakieś historie z tamtych lat. Był to bardzo ciekawy okres ze strony historycznej, że udało mi się poznać takiego trenera. Mam nawet zdjęcia z nim.

Chciałbym cofnąć się jeszcze trochę, a mianowicie do najlepszych czasów Zagłębia i gry w europejskich pucharach. Miał Pan okazję zagrać ze słynnym Milanem na stadionie Giuseppe Meazza. Wspomnienia na całe życie?

- Oczywiście. Nawet nie wiedziałem, że to będzie tak wracać po takim czasie i ciągle będą się pojawiać o to pytania. W tamtych latach człowiek inaczej reagował. Było oczywiście, że to przecież Milan, ale każdy z zawodników podchodził do tego inaczej. Musimy grać, ale też fajnie, że gdzieś pojedziemy. Dopiero po jakimś czasie piłkarsko to urosło do takiej fajnej pamiątki. Mnie już później nie przytrafiła się taka przygoda. Inni zawodnicy mieli jeszcze szansę gdzieś pograć, bo wtedy w drużynie byli choćby Sławomir Majak czy Radosław Kałużny. W tamtym meczu miałem szansę wejść na boisko i zagrać na takim stadionie. Pamiętam, że trochę ludzi nawet przyszło, a dla nas to było naprawdę coś. Człowiek się ciągle rozglądał, a kto miał aparat, to robił zdjęcia. No i te pamiątki zostały. Miałem kiedyś nawet koszulkę z tego meczu, ale oddałem na jakąś akcję charytatywną. Pamiętam, że trochę wywalczyliśmy, żeby nam swoje koszulki dali. My im swoje też oczywiście  i zawsze to jakaś pamiątka była. Oczywiście, na boisku rywalizacja ze znakomitymi zawodnikami i do dziś jest takie poczucie, że się człowiek naprawdę otarł się o coś wielkiego. Co prawda przegraliśmy 4:0, ale nie mieliśmy jakichś większych szans. Milan, to była wtedy potęga, wystarczy zobaczyć kadrę zespołu z tamtych lat. To jednak było wielkie przeżycie i w moim przypadku, jedyne takie pucharowe.

Zanim Miedziowi zmierzyli się z Rossonerimi, to w eliminacjach do Pucharu UEFA Zagłębie zagrało z dość egzotycznym rywalem, Shirakiem Gyumri. Co Pan może powiedzieć o tym dwumeczu? Czy szatnia spodziewała się, że będą takie problemy z pokonaniem tego ormiańskiego zespołu?

Szczerze mówiąc, to była wtedy dla nas taka drużyna “nie wiadomo skąd”. Człowiek nie miał takiego rozeznania wtedy i nie było takich możliwości jak teraz, żeby się czegoś dowiedzieć. W Lubinie zremisowaliśmy z nimi bezbramkowo. Dopiero  jak do nich pojechaliśmy, to udało się wygrać. Szczerze mówiąc, my jechaliśmy tam z nastawieniem, żeby zagrać jak najlepiej. Szczególnie po remisie u siebie. Dla nas to nie był jakiś przeciwnik klasowy, bardziej naszego pokroju. Lot do Armenii, bo to było dość daleko, to dla Zagłębia było organizacyjne wyzwanie. Wiem, że wypożyczono wtedy samolot wojskowy Jak-40. Specjalnie dla nas wyczarterowany. Taki mały samolocik i chyba w Soczi mieliśmy międzylądowanie. To była dosyć spora wyprawa, jak na nasze warunki, bo dziś to jest na porządku dziennym. Klimat tam też był już nieco inny. A sam mecz? Był w miarę wyrównany. Udało nam się strzelić bramkę i dociągnęliśmy ten wynik do końca. No i tak się zdarzyło, że już w Pucharze UEFA trafiliśmy do centralnego losowania i tam na słynny AC Milan. W pamięci mam przed oczami, jak sobie teraz tak przypominam, ten cały przelot samolotem, pobyt w hotelu i tamtejsze boisko. Trawa tam była trochę inna przez ten specyficzny klimat. No trochę jest tych wspomnień.

Ale to nie było jedyne doświadczenie na europejskim podwórku?

- Zgadza się. My też w Pucharze Intertoto trochę pograliśmy, ponieważ Klub nas do tych rozgrywek często zgłaszał. Na początku lat 90. tak się to złożyło, że prawie rok w rok graliśmy. To też były bardzo fajne wyjazdy, tylko raczej gdzieś tu bliżej, jak Szwajcaria, Szwecja czy Dania. Mnie się udało trochę tych spotkań w tym pucharze rozegrać. To chyba było jeszcze za trenera Putyry.

Teraz chciałbym zapytać o Pana karierę po przygodzie z Zagłębiem. Już rozmawialiśmy chwilę o tym, że po odejściu z Lubina grał Pan w Dyskobolii Grodzisk Mazowiecki. Później był Ruch Radzionków, Górnik Polkowice i awans do ówczesnej I ligi. Następnie Polar Wrocław, Świt Nowy Dwór Mazowiecki i ostatecznie Kania Gostyń. W tym ostatnim klubie otarł się Pan o awans do II ligi, ale z tego, co się dowiedziałem, to działacze nie podołali. Czy myśli Pan, że to mogło przyspieszyć decyzję o zakończeniu profesjonalnej kariery?

- No tak, tę sytuację w miarę dobrze pamiętam. Mój dobry kolega, z resztą także były zawodnik Zagłębia -  Jędrzej Kędziora stamtąd pochodzi. Nie powiem, że byłem wówczas za stary, bo miałem 34 lata. Wciąż miałem możliwości, żeby iść w Polskę i poszukać jakiegoś klubu w II lub I lidze, pograć jeszcze trochę. Mimo wszystko, za niewielkie pieniądze miałbym zostawić rodzinę, trójkę dzieci w wieku szkolnym, żeby żona się nimi zajmowała? Wolałem zostać w domu i dojeżdżać do tego Gostynia, bo miałem niedaleko. To był klub fajnie zorganizowany, bo tam Jędrzej dobrze się tym wszystkim zajął. Podjąłem decyzję i poszedłem do Kani. Zrobiliśmy awans z IV ligi do III, no i później z III do II. Później faktycznie działacze trochę zawalili. No, bo zrobić taki awans w małym miasteczku i nie poszukać wcześniej sponsorów? Tam był duży problem z boiskiem. Trzeba było je wynajmować, a takie coś dużo kosztowało. Chyba Amica Wronki dała nam taką możliwość, bo tam było dla nas najbliżej. Myślę, że ktoś tego nie dopilnował. Nie mówię tu o Jędrzeju, bo jego już nie było. On to budował od IV ligi.

Przez klub przewinęło się także paru trenerów, którzy później zrobili większą karierę, jak na przykład Jurij Szatałow. To z nim właśnie udało się osiągnąć taki sukces. On poszedł wyżej i swego czasu był znaczącą postacią w Ekstraklasie. Trochę tego wszystkiego szkoda, bo tam był naprawdę fajny klimat. Część z zawodników, którzy wtedy grali, wybiła się wyżej i nawet o kadrę się otarli. Piłkarze tacy jak Wojciech Kaczmarek czy Tomek Nowak, który chyba do tej pory gdzieś w I czy II lidze gra. Był też Patryk Klofik. Było więc paru takich, którzy stamtąd trafili później do Ekstraklasy. Był tam fajny klimat do grania w piłkę. Czy o zakończeniu kariery zadecydowało to, jak się w Gostyniu rozpadło? Wtedy po prostu wróciłem jeszcze bliżej domu. Także nie ma tego złego.

Co, w takim razie, Pan teraz robi? Z tego, co wiem, to chyba gra Pan i trenuje w Polonii Jaszowice?

- Tak, w Polonii Jaszowice gram i trenuję. Jestem tu już dość długo. Generalnie wszędzie gdzie pracowałem mam takie same role, czyli przede wszystkim jestem pierwszym trenerem. No, ale jak trzeba się kilkoma rzeczami zajmować, to nie mam z tym problemu, bo mamy też parę grup juniorskich. To jest bardzo dobrze zorganizowany klub jak na A-klasę. Jak będzie Pan jechał kiedyś w stronę Kudowy, to za Kobierzycami, jadąc starą drogą krajową nr 8, po lewej stronie widać nasze boisko. Przy samej drodze, oświetlone. Mamy też budyneczek klubowy. Wiejski klub i to jest najlepsze rozwiązanie. Prezes jest tam już długi czas. Kiedy robię okres przygotowawczy, to w Kobierzycach mam do dyspozycji halę widowiskową, plus boisko sztuczne, siłownię. Warunki mamy takie, że nie powstydziłby się tego nawet klub z Ekstraklasy. To mnie tutaj trzyma.

Ja lubię mieć wszystko przygotowane i zorganizowane. Teraz chcielibyśmy awans wywalczyć, bo jak już wspominałem, to mamy fajną drużynę. Kilku młodych, wyróżniających się zawodników. Mamy tylko dwa punkty straty do lidera. Meczu nie przegraliśmy chyba już od dwóch lat, łącznie ze sparingami. W lidze zaliczyliśmy dwa czy trzy remisy, stąd ta strata. No, ale jesteśmy bez porażki. Nawet nie przypomnę sobie, z kim przegrałem ostatni mecz. W sparingach też dobrze się pokazujemy. Jako że pochodzę z małej miejscowości, to się tutaj dobrze czuję. Nie mam takiego parcia, bo miałem takie możliwości, żeby iść na trenera gdzieś wyżej.

Zagłębie Lubin obchodzi w tym roku 75-lecie klubu. Jak Pan obchodził ten jubileusz? Kontaktował się Pan z dawnymi kolegami z drużyny, żeby powspominać dawne dzieje?

- Parę dni temu tak się złożyło, że rozmawiałem z Andrzejem Szczypkowskim przez telefon. No i ze smutkiem muszę powiedzieć, że jakoś nie wspomnieliśmy o Zagłębiu. Trochę inne tematy poruszyliśmy, bo ostatnio trochę rzadziej się widujemy. Pamiętam, jak zostaliśmy zaproszeni na 70-lecie. Mogliśmy usiąść i dopiero tam była idealna możliwość, żeby porozmawiać ze sobą, powspominać. Teraz niestety, takiej możliwości nie było. A wtedy spędziliśmy naprawdę fajny wieczór. Pamiętam, że był Arek Klimek, Zbyszek Szewczyk, Emil Nowakowski. Był też Stefan Machaj i Ci starsi zawodnicy. Romuald Kujawa, który zawsze gdzieś tam jest. Przyjechał także Jarek Bako czy Adam Zejer. Było bardzo fajnie i można było powspominać. A tak, przez telefon? Czasami, ale zazwyczaj rozmawia się o innych rzeczach. Mam bliski kontakt z Jędrzejem Kędziorą, bo się przyjaźnimy od czasów Zagłębia i często sobie rozmawiamy. Muszę przyznać, że nie ma tygodnia, żebyśmy paru zdań nie zamienili. Oczywiście nie tylko o Zagłębiu, ale ogólnie. On jest jeszcze bardziej związany z klubem niż ja, bo później był tam trenerem. Był dłużej i pewnie zna więcej osób, działaczy obecnych, więc zawsze ma więcej informacji. Wiadomo, że teraz nie ma takiej możliwości przez pandemię, ale gdyby klub organizował teraz taką imprezę, to ja się pakuję i w pół godziny tam jestem. To 70-lecie było bardzo fajne. Pamiętam, że zaprosili nas na murawę w trakcie meczu. W przerwie kibice nas tam oklaskiwali. Piękna sprawa. No, ale mówię. Z mojej pamięci to takie coś wróciło dopiero te pięć czy sześć lat temu. Najpierw przyjechał do mnie Krzysztof Kostka, później też ludzie z klubu. To jest bardzo fajne i jak najbardziej to popieram. Nie, żeby do mnie przyjeżdżać, ale ogólnie o wszystkich mówię. Dostałem nawet koszulkę pamiątkową i w sumie to mi dopiero otworzyło oczy, że to przecież 75-lecie. Oczywiście wyniki śledzę, ale nie jest tak, że codziennie stronę Zagłębia przeglądam. Wiem, że mam zielone światło jakbym chciał przyjechać. Dostanę wjazdówkę, bilet Vipowski i jestem zaproszony. Chętnie bym przyjechał. No, ale póki co są te zakazy. Może jak to wszystko się skończy.

Na koniec chciałbym zapytać, czego chciałby Pan życzyć klubowi z okazji wspomnianego już 75-lecia?

- Cóż można życzyć klubowi piłkarskiemu? Samych sukcesów i jak najlepszych wyników. Akademia fajnie się rozwija i niech to robi jak najlepiej. Czego jeszcze można życzyć? Myślę, że jakichś pucharów i osiągnięć od strony sportowej. No i żeby nie pozostawiać tych starych, byłych zawodników samych sobie, bo są różne przypadki. Pamiętać o nich, pomagać im, bo są różne życiowe tragedie i choroby. Od strony sportowej, to jeszcze, żeby grali jak najlepiej, atrakcyjnie i wygrywali jak najwyżej. No i żebyśmy zobaczyli na boisku więcej naszej polskiej młodzieży, która będzie się dalej rozwijać. No i na koniec chciałbym życzyć jeszcze jak najwięcej gry w Europie.