Zagłębie, to coś więcej niż klub / Akademia / KGHM Zagłębie Lubin
Zagłębie, to coś więcej niż klub 11 wrz

Zagłębie, to coś więcej niż klub

W przeszłości bardzo dobry zawodnik, a od kilkunastu lat także trener w Akademii Piłkarskiej KGHM Zagłębie. W Lubinie czuje się bardzo dobrze i choć nie jest to jego rodzinne miasto, pragnie zostać tu jak najdłużej. Andrzej Turkowski, zapraszamy!

11 wrz 2018 15:37

Fot. Tomasz Folta
Autor Zagłębie Luibn S.A

Udostępnij

Akademia

Pamięta Pan kiedy po raz pierwszy pojawił się temat Zagłębia Lubin?

- Tak, nie ukrywam wtedy byłem zawodnikiem małego klubu Lechii Piechowice, wówczas III ligowej. Zagłębie rywalizowało w tej samej klasie rozgrywkowej, choć miało oczywiście inne cele. Trenerem lubinian był Świętej Pamięci Stanisław Świerk, który miał w swoim zespole kilka uznanych nazwisk, jak choćby ściągnięty ze Śląska Wrocław Jacek Wiśniewski czy powracający z Górnego Śląska napastnik Ryszard Bożyczko, to byli naprawdę mocni piłkarze na tamte lata. Ja grając w Lechii, w pierwszym meczu w Piechowicach wygranym 2:1, zaprezentowałem się dobrze. Udało mi się strzelić nawet bramkę. Po tym meczu zespół z Lubina jadł w restauracji obiad i ja zostałem na niego zaproszony przez trenera Świerka. To była trochę taka rozmowa w kuluarach, pamiętam, że podszedł do mnie i powiedział : „ Syneczku, tu podejdzie do Ciebie kierownik Chodziak i on będzie z Tobą rozmawiał”. Akurat znałem tego człowieka, bo on był z Bolesławca, a ja kiedyś grałem blisko w Włókniarzu Leśna. Z tamtych rejonów wywodzi się również Janusz Kubot, którego pamiętam z kadr młodzieżowych.  Ale wracając do mojej kwestii, rzeczywiście, po czasie zaproponowano mi przyjazd do Lubina i zagrać w meczu kontrolnym. Zagłębie miało pięć czy sześć spotkań do końca ligi i faktycznie, ten awans mieli już zapewniony. Zdecydowałem się przyjechać i wystąpiłem w grze sparingowej na lewej obronie i tak to wszystko się zaczęło.

Czyli Pana początki, to rok 1982?

- Zgadza się. Przyjechałem w czerwcu i zdążyłem zadebiutować jeszcze w sezonie 1982/83. Pierwszy mecz? Oj, tutaj wspomnienia się już trochę zatarły, więc nie pamiętam dokładnie kto był naszym rywalem. Proszę mi wybaczyć, na pewno to była druga liga, a ja wystąpiłem na lewej obronie. Wiem, że na pewno zastąpiłem zawodnika sprowadzonego z Lechii Dzierżoniów. Petryk się nazywał, jak mnie pamięć nie myli. Tego dnia nie rozgrywał najlepszych zawodów i postanowiono sprawdzić jak ja sprawdzę się na jego pozycji. Udało się dobrze wkomponować w zespół i na jakiś czas to miejsce przyblokowałem.

To było na małym Stadionie Górniczym, prawda?

- Tak. Wszystkie mecze przy awansie rozegraliśmy na tym boisku.

A oprócz zawodnika, którego Pan zmieniał, coś jeszcze zostało w pamięci?

- Bardzo dużo ludzi tego dnia zjawiło się na meczu. Jeszcze topole tam wtedy rosły, drzewa więc były „oblepione” kibicami. Dziś jest to nie do pomyślenia, aby ktoś na tych drzewach siedział podczas zawodów. Przyszło 10 czy 12 tysięcy ludzi, a to było bardzo dużo jak na tamte lata. Pamiętam, że przed każdym domowym meczem gdzieś nas kwaterowano, abyśmy w spokoju mogli się koncentrować przed rywalizacją. Czasem był to hotel w Legnicy, czasem w Złotoryi, takie zgrupowanie aby nie spać w domach, u siebie w mieszkaniach. Jak przyjeżdżaliśmy na stadion na około półtorej godziny przed, to było już wiele ludzi, z niecierpliwością czekających na pierwszy gwizdek. Na kopalniach dostawali wolne i z dużym wyprzedzeniem jechali na stadion. Trzeba pamiętać, że grano wtedy o 11 przed południem.

Dużo ludzi, presja większa. A stres się pojawił? Przechodził Pan z małej miejscowości do większego Lubina.

- Powiem tak. Na pewno trochę był. Pierwsze mecze, to człowiek chciał się zaprezentować z jak najlepszej strony, to normalne. Nowe środowisko, nowe miasto, a przychodziłem przecież jak sam Pan podkreślił z mniejszej miejscowości. Niemniej, pięć, dziesięć minut gry i całe to napięcie ulatywało. Nie pamiętasz już o tym, na boisku koncentrując się na innych działaniach. Tym bardziej, jeśli u swego boku masz zawodników o wysokich umiejętnościach, a my wówczas taką drużynę w Lubinie mieliśmy. Taka dobrze funkcjonująca maszyna, a wtedy łatwiej się wchodzi.

Sportowo więc było chyba nieźle?

- Dwa lata przecież biliśmy się o awans, także nie byliśmy drużyną środka tabeli. Zawsze te cele zawieszone były wysoko, w rozgrywkach liczono się z nami. Miejsce, które finalnie zdobywaliśmy, to też nie było poniżej czwartego. Raz przegraliśmy awans z piekielnie mocnym Górnikiem Wałbrzych, a za drugim razem z także mocną Lechią Gdańsk. Nie poddawaliśmy się i nawet te porażki były podwalinami pod przyszłe sukcesy. Za trzecim razem już się udało tę ligę wygrać.

A towarzysko jak to wyglądało. Był trener osobą ściągniętą przez ówczesnego szkoleniowca. Nowej osobie, z małej miejscowości nie łatwo pewnie wejść do takiej szatni?

- Było kilka osób z mojego rocznika, czy rok, dwa młodsi, to siłą rzeczy trzymało się z nimi. Gurga, Pierończyk, obecny nawet w Lubinie Maciek Ryś, którego syn gra w akademii, czyli osoby miejscowe. Na początku mieszkałem w hotelu, człowiek się wtedy za bardzo nie przemieszczał, dopiero po jakimś czasie poznawałem bardziej ludzi czy miasto.  Nie mogę powiedzieć złego słowa na chłopaków występujących, zarówno tych, którzy przyjeżdżali jak i tych stąd. Najczęściej bywało tak, że nowe osoby prędzej czy później wiązały się z Lubinem. Czasem poprzez przyjaźnie, czasem poprzez dostanie mieszkania z przydziału, bo to takie wtedy były czasy. Dużo kolegów zostało, choćby grający na prawej obronie Czesiek Juszkaluk, Janusz Kubot czy Sławek Kurant, niestety już nie żyjący.

Ale starszyzna zapewne trochę bała się konkurencji i na pewno dało wam, młodszym odczuć to na początku?

- To były trochę inne czasy, choć jak tak popatrzę, to pewne rzeczy wyglądają podobnie. Niemniej, jak już powiedziałem, ja nie mogę złego słowa powiedzieć. Prawda jest taka, że jak się jest w porządku i poprze się to wszystko dobrą grą, to wtedy szatnia szybko cię akceptuje.

To po jakim czasie Pan zyskał tą aprobatę?

- Około pół roku zajęło mi budowanie swojej pozycji. Na początku nie było łatwo, było dużo dobrych zawodników. Wskoczyłem na lewą obronę, wniosłem wartość dodaną do tego zespołu, nabrałem doświadczenia ligowego i poszło. Przy starszych zawodnikach człowiek się podciągnął, poprawił w kilku elementach. Dla nich to także była jakaś nobilitacja, gdy mogli służyć radą czy pomocą. Ja miałem dobre zdrowie do biegania, nieźle grałem głową i przede wszystkim słuchałem rad starszych. W tamtych czasach dobrze wyglądała moja współpraca z Januszem Kubotem, co miało relatywnie dobre przełożenie na nasze wyniki.

Dwa przegrane awanse, to takie smutniejsze momenty Pana przygody w Lubinie?

- Jasne, że tak. Było nam po ludzku szkoda, że tego awansu nie udało się zrobić wcześniej. Pochodzę z małej miejscowości, ligowe mecze oglądało się do tej pory w telewizji, bo to były takie czasy. Nie jeździło się wtedy do Wrocławia na Śląska, który był najbliżej grającym klubem w najwyższej klasie rozgrywkowej. Dla mnie marzeniem było zafunkcjonować jak najszybciej w lidze, w barwach Zagłębia…

Pamiętam bardzo dobrze ten przegrany baraż z Górnikiem Wałbrzych. Jedną bramką przegraliśmy, gdzie Kosowski strzelił bramkę. To był na pewno ciężki moment.. Powiem tak, Górnik wówczas był bardziej dojrzałym zespołem. Czy należał im się awans z przebiegu całej rundy? Może tak, ale to bolało, bo rok uciekł. Chwalono nas za styl, za grę, co było miłe, ale cel sportowy nie został zrealizowany.

Kibicie jak reagowali po porażkach? Była złość?

- Było zrozumienie. W tamtych czasach cieszyliśmy się dużą sympatią kibiców. Widzieli jak wiele serca wkładamy w grę, jak czasem coś nam nie wychodziło, to potrafili wybaczyć. Wie Pan, to jeszcze dawne czasy, inaczej to wyglądało.

Górnik Wałbrzych czy Lechia Gdańsk, to także nie były zespoły anonimowe. Duża część ówczesnych graczy wyjechała później zagranicę i tam kontynuowała kariery. W tamtych latach tak nie ściągano zawodników jak teraz, a oba kluby pochodzą z większych miast jak Lubin. Bardzo mocno funkcjonowały zespoły wojskowe, a w Zagłębiu? Przychodzili zawodnicy, ale nie z takiej górnej półki jak do innych drużyn.

Dla mnie to było wyróżnienie trafić tutaj, z małej miejscowości. W następnych latach udało się w końcu awansować i to było takie fajne zwieńczenie tej ciągłej gonitwy.

To był najmilszy moment w Zagłębiu?

- Dosyć przyjemny, nie powiem. Dużo radości, dużo wspaniałych chłopaków człowiek poznał. Zżył się ze środowiskiem i tak jak widać, wróciłem tutaj po swoich wojażach i do dziś funkcjonuję w tym mieście.

Nie wyjechał Pan bezpośrednio po awansie, został by spełniać swój cel?

- Tak, pograłem jeszcze rok, czym mogłem zakończyć pewien etap wspinania się po drabince sportowej. Po tym czasie pojawiła się ciekawa propozycja wyjazdu, co dla mnie, ambitnego zawodnika było kolejnym etapem w karierze zawodowej. W życiu trzeba podejmować różne decyzje, czasem kierować się dobrem sportowym, czasem rodzinnym i ten wyjazd spełniał oba kryteria. Mogłem spróbować życia zagranicą i przy okazji wskoczyć na jeszcze wyższy poziom piłkarsko.

Będąc na zachodzie nauczyłem się wielu innych, przydatnych rzeczy. Większej solidności, odpowiedzialności, dyscypliny. Jak wpadłem w tamtejszy rytm treningowy, jak zobaczyłem jaki tamtejsi zawodnicy mają szacunek do swojego zawodu, do trenerów, to człowiek sam się zmieniał. Pod tym względem był to dla mnie duży krok do przodu.

Zanim Pan wrócił do Lubina udało się przeżyć jeszcze inną, wielką przygodę.

- Po trzech latach w Niemczech zaproponowano mi grę w Nowym Jorku. Nigdy o tym nie myślałem i nie marzyłem, a nagle pojawia się taka możliwość. U zachodnich sąsiadów spędziłem wspaniale cały ten czas, będąc na miejscu z rodziną. Do USA miałem polecieć już sam.

A skąd nagle, bądź co bądź niespodziewana propozycja?

- Z tym wiąże się dość ciekawa historia. To był rok 1988 i odbywały się wtedy w Niemczech Mistrzostwa Europy. Jeden z dziennikarzy się u mnie zatrzymał, chciałem mu pomóc, aby nie musiał wydawać wtedy pieniędzy na hotele czy jedzenie. Postanowił się zrewanżować i mając kontakty w Nowym Jorku wykonał telefon z zapytaniem, czy nie potrzebują zawodnika na moją pozycję. Od słowa do słowa zaproponowano, abym przyjechał i mimo ogromnego ryzyka zdecydowałem się na ten transfer.

Bez języka, bez znajomości, nie bał się Pan trochę tej wycieczki za ocean?

- Jakoś nie. Dość szybko znalazłem wspólny język z szatnią. Był to okres, gdzie w Stanach grało wielu Polaków, choćby Adam Nawałka, czy inni, znani ligowi gracze. Rok czasu, który dał mi dużo, ale jednak Europa to Europa. Nie zamieniłbym na Amerykę czy Kanadę i jeśli miałbym kiedyś jeszcze zmienić kraj, to szukałbym w Europie.

Po tych wojażach wrócił Pan do Niemiec czy już do Polski?

- Wróciłem na chwilę jeszcze do Niemiec, ale z zamiarem powrotu do domu. Pamiętam, że razem z kolegą otworzyliśmy pierwszy biznes, kupiliśmy taką maszynę do poligrafii, chciałem zacząć coś robić po karierze sportowca. W międzyczasie Pogoń Szczecin grała na Dolnym Śląsku spotkanie z Górnikiem Wałbrzych i zaraz po tym spotkaniu mieli kolację w dawnym „Kosmosie”, późniejszym „Bomabolu”. Wiadomo, jako ligowcy znaliśmy się wzajemnie, podczas rozmowy padały pytania o to, czym obecnie się zajmuję. Powiedziałem wówczas, że jeśli chodzi o piłkę, to dałem sobie już spokój i teraz staram się zorganizować sobie życie po karierze sportowca. Na to działacze Pogoni zapytali, czy może nie chciałbym jeszcze spróbować w ich drużynie. Słuchałem tego trochę z niedowierzaniem, poniekąd nastawiłem się, że granie w piłkę mam już za sobą, a tutaj taka propozycja. Na koniec naszej rozmowy powiedziano mi, żebym się zastanowił i jeśli się zdecyduję, to do wtorku mam przyjechać. Pamiętam, całą noc nad tym się zastanawiałem. Postanowiłem jednak spróbować, bo co miałem do stracenia? We wspomniany wtorek byłem na treningu, a w środę Puchar Polski z Zawisza Bydgoszcz.

Zagrał Pan z miejsca?

- Zagrałem cały mecz! Po dłuższej przerwie. Praktycznie nie trenowałem już ze trzy miesiące. Bardzo dobrze mnie tam przyjęto. Następne dwa lata spędziłem w Szczecinie i to był udany okres. Córka moja poszła tam do szkoły. Trochę w tym wszystkim przypadku, trochę szczęścia, różnie to można nazwać.

Suma summarum wrócił Pan do Lubina.

- Tak, po dwóch latach wróciłem do Lubina, bo tutaj miałem mieszkanie. W tym czasie Zagłębie „zmontowało” mocną drużynę ze Świeradem, Majakiem, Krzysiem Nalepką. Z czystej ciekawości pojechałem pewnego dnia na stadion. Wie Pan, znałem tutaj trochę osób, interesowałem się tym, co się dzieje w klubie.  Zebrałem się wtedy ze Stefanem Machajem, który również wrócił ze Szczecina. Ówczesnym prezesem był Pan Jacek Kardela, a dyrektorem Pan Jarmużek, którzy pamiętali mnie z boiska. Trwał wówczas okres przygotowawczy i jakoś tak się złożyło, że na treningu zabrakło zawodników do gry jedenastu na jedenastu. Zaproszono mnie wtedy do wspólnej rywalizacji, co potraktowałem jako miłe urozmaicenie. Wyszedłem na boisko bez presji, dosłownie na luzie i powiem szczerze, bardzo fajnie to wyglądało. Zresztą, na tyle dobrze, że chwilę później usiedliśmy do rozmów i podpisaliśmy umowę na rok czasu.

Udane zwieńczenie kariery?

- Udane. Wiadomo, byłem najstarszy, ale miałem wielki szacunek chłopaków. Dużo nowych zawodników się pojawiło, zarówno stąd jak i z Polski, ale dobrze to wyglądało. Wróciłem po latach, trochę mnie „odkurzono” i gdzieś tam chłopakom trochę pomogłem.

Czym dla Pana jest dziś Zagłębie? Trener został w Lubinie, jest pracownikiem Akademii.

- Zdecydowanie więcej niż klub. Nawet jak mam urlop, to tutaj przychodzę. Jakby to powiedzieć..

Taki mój drugi dom, ja i moja rodzina dobrze się tutaj czujemy. Były kiedyś plany, aby wrócić w rodzinne strony, ale teraz już chyba damy sobie z żoną spokój.

Dla Pana oprócz kariery zawodniczej, Lubin to także miejsce sukcesów trenerskich?

- Ci, co interesują się piłką w regionie, to pewnie mnie trochę kojarzą. Dla mnie ważne jest to, że każdy projekt, którym się zajmowałem dawał określone wyniki. Jestem pracownikiem klubu, dostawałem określone zadanie i starałem się z niego wywiązać jak najlepiej. Nie sztuką jest przyjść do pracy i zażądać tego czy tamtego.

Pan chyba nie jest osobą narzekającą czy bojącą się wyzwań?

- Jak każdy mam czasem także humory (śmiech), ale ja cały czas podchodzę do tego, że jestem pracownikiem klubu. To, że dłużej popracowałem tutaj, to pokłosie tego, że pracuję nie tylko z młodzieżą, ale i także z kobietami, co było naprawdę niesamowitą przygodą i doświadczeniem. Kobiety mają naprawdę mocny charakter do pracy i nie boję się tego powiedzieć, niektórzy Panowie mogliby im tego pozazdrościć. W ciągu dwóch lat, gdzie powstał nowy zespół, zdobyliśmy wice mistrza Polski. Przegraliśmy z Koninem, który trzydzieści lat funkcjonuje w piłce kobiecej tak naprawdę bramkami. A wcześniej? Prowadziłem juniorów, gdzie udało się dwa razy Mistrza Polski zdobyć. Te sukcesy cieszą mnie bardzo, dają pewną satysfakcję.

Nie ciągnie Pana do trenerki?

- Trochę tak, ale obecnie mam inne zadania. Niemniej, po roku czasu widzę, że klub zrobił ogromny krok do przodu. Obecnie jest Ben van Dael i dzięki tej osobie, ja widzę, że przy nim edukują się inni trenerzy. Ma dobre, indywidualne podejście, dużo rozmawia. Na pewno jest to dla nas wszystkich cenne, trenerów, pracowników klubu. Widzę, że współpraca pomiędzy nim, a dyrektorem Paluszkiem czy Witoldem Lisem układa się bardzo dobrze. Czekamy co dalej, choć widzę, że Zagłębie idzie w bardzo dobrym i tego się trzymajmy.