Wadim Rogowskoj: Nadal oglądam mecze „Miedziowych” / Pierwszy zespół / KGHM Zagłębie Lubin
Wadim Rogowskoj: Nadal oglądam mecze „Miedziowych” 1 lut

Wadim Rogowskoj: Nadal oglądam mecze „Miedziowych”

W kolejnym wywiadzie w ramach #MiedziowaTożsamości przybliżamy Wam sylwetkę Wadima Rogowskoja, rosyjskiego obrońcy, który na stałe zaskarbił sobie sympatię lubińskich fanów. Były piłkarz Zagłębia opowiedział nam o swoim pobycie w Lubinie, w czasach, gdy przywdziewał koszulkę miedziowego klubu. O przeskoku z ligi rosyjskiej, łatwej aklimatyzacji, kolegach z szatni i łzach wzruszenia – to wszystko znajdziecie poniżej. Zapraszamy do lektury.

1 lut 2019 13:00

Fot. Archiwum prywatne WR
Autor Zagłębie Lubin S.A.

Udostępnij

Ekstraklasa

Wadim Rogowskoj

Wadim Rogowskoj urodził się 6 lutego 1962 w Kursku na terenie byłego Związku Radzieckiego. Wysępował na pozycji środkowego obrońcy, zawodnikiem Zagłębia Lubin był w latach 1991-1995. Dla naszego klubu rozegrał 126 meczów, w których zdobył dwie bramki. Był ulubieńcem kibiców z Lubina, którzy w pewnym momencie przygotowali specjalną flagę o treści "Vadim O.K". W Polsce występował także w m.in. GKS-ie Bełchatów oraz Omedze Kleszczów. Obecnie mieszka w Moskwie, kilka razy do roku odwiedzając nasz kraj, gdzie mieszka między innymi jego syn.

#MiedziowaTożsamość - Wadim Rogowskoj

Przychodził Pan do Zagłębia z Torpedo Moskwa wiosną 1991 roku. Kiedy pojawiły się pierwsze sygnały o zainteresowaniu ze strony „Miedziowych”?

- Pół roku przed moim przyjazdem do Lubina trafił mój znajomy Aleksander Gicełow. Kiedy Zagłębie zdobyło Mistrzostwo Polski, kilku zawodników odeszło. Klub rozglądał się za ciekawymi wzmocnieniami i wtedy Olek zaproponował moją kandydaturę na pozycję stopera. W przerwie zimowej przyjechał do mnie i mocno namawiał na ten transfer. Opowiadał, jakie są realia gry w tym klubie, plany na przyszłość i warunki do życia. Powiedział również, że trener „Miedziowych” bardzo chciałby zobaczyć mnie na treningu. Po rozmowie z żoną i konsultacji z najbliższymi zgodziłem się.

Jechał Pan praktycznie w ciemno, co było dużym ryzykiem.

- Rzeczywiście, nie było łatwo o taką decyzję. Wcześniej o Polsce wiedziałem niewiele, a samo Zagłębie też nic mi nie mówiło. To zbiegło się z czasem, w którym w Rosji grałem coraz mniej. Mieliśmy wtedy gorszy okres i był pomysł, aby tą drużynę trochę „odświeżyć”. Decyzją właścicieli drużynę miało opuścić 6-7 zawodników. Jednym z piłkarzy, którzy musieli w takiej sytuacji rozglądać się za nowym środowiskiem byłem ja. Pomyślałem, że warto by było spróbować swoich sił w klubie zagranicznym. Wyjechać na rok, czy dwa lata i wrócić. Wtedy pojawił się temat Zagłębia, a reszta potoczyła się już bardzo szybko.

Jak więc wyglądały te pierwsze dni w Zagłębiu? Czy było coś, co sprawiło Panu problem?

- Trener Marian Putyra widząc, jak się prezentuję na treningach, zdecydował o tym, abym zaczął jak najszybciej grać. Oczywiście, na początku były problemy natury komunikacyjnej, przez co porozumiewanie się z kolegami z drużyny było utrudnione. Musiałem szybko zacząć uczyć się języka, ponieważ moim zadaniem jako środkowego obrońcy, było dyrygowanie całą linią defensywy. Wtedy, na początku przygody z Zagłębiem, miałem z tym problemy. Szybko jednak wziąłem się za naukę i z czasem było już tylko lepiej.

Przychodził Pan z Torpedo Moskwa, drużyny ligi rosyjskiej. Już w pierwszym sezonie w Polsce rozegrał Pan 21 spotkań. Czuł Pan wtedy jakąś różnicę związaną z poziomem obu lig?

- Nie wiem czy było to spowodowane gorszym poziomem ligi, czy innymi czynnikami, ale w Polsce grało mi się łatwiej. Zostałem świetnie przyjęty do drużyny, do której przychodziłem w miejsce Kujawy, który wyjechał do Francji. Poprzeczkę miałem więc postawioną bardzo wysoko, ale uważam, że podołałem zadaniu. Może to właśnie atmosfera, którą wspólnie zbudowaliśmy spowodowała, że grało mi się tutaj tak dobrze. Mieszkałem w hotelu Interferie, tuż koło stadionu. W tym samym miejscu zakwaterowanie dostał Gicełow i kilku piłkarzy Zagłębia. Dodatkowo we Wrocławiu grał inny, rosyjski zawodnik, więc na pewno było łatwiej.

Wie Pan co teraz znajduje się w tym hotelu?

- Nie, nie mam pojęcia.

Obecnie jest tam bursa dla uzdolnionych chłopaków z akademii.

- A tak, faktycznie, teraz sobie przypominam. Radek Jasiński, który ostatnio był w Lubinie (podczas Memoriału Stanisława Świerka - dop. red) mi o tym opowiadał.

O, proszę! Czyli kontakt z dawnymi kolegami z boiska pozostał?

- Tak, zgadza się. Utrzymuję kontakt z kilkoma zawodnikami z tamtego okresu. Z Radkiem Jasińskim, Jędrkiem Kędziorą. Andrzejem Szczypkowskim, Sławkiem Majakiem rozmawiamy czasem o tym, co się u nich dzieje w życiu.

A jak przyjęła Pana szatnia, bo to przecież też była mieszanka mocnych charakterów?

- Bardzo dobrze mnie przyjęli. Nie było złośliwości, czy nieprzyjemnych docinków. Często ze mną żartowali, co pozwoliło szybko wkomponować się w ten zespół.

Pamięta Pan swój pierwszy mecz w Zagłębiu?

- Niestety nie. Bardzo dużo czasu minęło i zatarło się to gdzieś w pamięci. Na pewno na początku nie było łatwo, jeśli chodzi o komunikację. Pamiętam, że na początku krzyczałem bardzo często i po polsku i po rosyjsku, przez co koledzy z zespołu nie do końca wiedzieli, jak się zachować. Nie było jednak stresu, nerwowości czy niepewności. Jak już wcześniej wspomniałem, ten przeskok z jednej ligi do drugiej był naturalny. Z czasem nadrobiłem braki w słownictwie i mogłem swobodnie porozumiewać się nie tylko na boisku, ale także i poza.

Pojawiło się ostatnio pewne zdjęcie w internecie (rozmawialiśmy  12 stycznia), na którym walczy Pan o piłkę z Georgem Weah. Co z tego spotkania utkwiło Panu w pamięci?

- To na pewno jedna z najlepszych chwil, jakie mam w pamięci, jeśli chodzi o Zagłębie. Na pewno też zostało mi w pamięci, jak pojechaliśmy do Sziraka Gumri, tuż przed meczem z A.C Milan. W Armenii robiłem za tłumacza, bo koledzy nie znali rosyjskiego. Przychodzili do mnie z różnymi prośbami, a ja na te kilka dni byłem w centrum uwagi. Było to bardzo miłe, bo byłem wręcz rozchwytywany, choć w pewnym momencie miałem już dość (śmiech).

Jakim był Pan człowiekiem w szatni?

- Nigdy nie lubiłem siedzieć cicho i choć może nie byłem duszą towarzystwa, to jednak nie było tak, że siedziałem sam w kącie. Jak już wspomniałem, mieszkaliśmy w Interferiach, gdzie oprócz piłkarzy były także piłkarki ręczne czy inni sportowcy. Stanowiliśmy wtedy jedną rodzinę i spędzaliśmy ze sobą bardzo dużo czasu.

Pan do Lubina przyjechał sam czy z rodziną?

- Przyjechałem do Polski z rodziną: z żoną i synem, którzy zamieszkali razem ze mną. Małżonka do samej przeprowadzki podchodziła pozytywnie, bo sama ma polskie korzenie. Jej dziadkowie normalnie rozmawiali po polsku, nie miała więc problemów z aklimatyzacją, a wręcz uczyła mnie języka.

Kto wówczas wiódł prym w tej mocnej szatni?

- Byli Mirek Dreszer, Stefan Machaj czy młody Radosław Kałużny. Każdy z nich potrafił w odpowiednim momencie krzyknąć. Ten ostatni bardzo często kłócił się z doświadczonymi zawodnikami na treningach, ale później zawsze podchodził i przepraszał za swoje zachowanie.

Kałużny był swego czasu szykowany na Pana następcę.

- Tak, trenerzy przygotowywali go do gry na mojej pozycji. Bardzo często trener Putyra, a później inni wystawiali go na treningach obok mnie, abym w trakcie zajęć uczył Radka boiskowych zachowań. Z czasem jego pozycja uległa zmianie, grywał wyżej i na boisku było miejsce dla nas dwóch.

Bardzo dużo mówi Pan o pozytywnych aspektach gry w Zagłębiu. Czy było jednak coś, co niekoniecznie dobrze Pan wspomina?

- Przypominam sobie tylko jeden taki moment, kiedy do Zagłębia przyszedł trener Andrzej Strejlau. W tamtym czasie bardzo często sadzał mnie na ławce rezerwowych. Widocznie doświadczony szkoleniowiec miał inną koncepcję na prowadzenie drużyny i nie widział możliwości wystawiania mnie w pierwszym składzie. Był to główny powód, który przesądził o moim odejściu do GKS-u Bełchatów. Ja już wtedy miałem trzydzieści dwa lata, więc musiałem myśleć o zabezpieczeniu siebie i swojej rodziny. Było ciężko wyjechać, ponieważ poznałem tutaj wiele wspaniałych osób. Zresztą, z większością mam kontakt do dzisiaj. Muszę jednak przyznać, że w Zagłębiu pożegnano mnie bardzo dobrze. Trener Strejlau zorganizował wtedy uroczyste pożegnanie w restauracji „Olimp”. Było sporo łez, ale decyzja o wyjeździe do Bełchatowa została już podjęta i to właśnie tam zakończyłem karierę.

Liczył Pan, że kiedyś wróci do Zagłębia?

- Tak, taki był plan. Wyjechać na rok czy dwa, utrzymać wysoką formę i po pewnym czasie wrócić do Lubina. Życie potoczyło się jednak inaczej. Zostałem w Bełchatowie, gdzie całkiem dobrze nam szło. Wynik sportowy był zadowalający, forma też i ostatecznie zostałem dwa lata.

Czy był w tym czasie jakiś sygnał, aby wrócić do naszego klubu?

- Nie. W tamtym czasie nie otrzymałem już oferty powrotu. Ja już byłem doświadczonym zawodnikiem, powoli dobiegającym do końca kariery. W Lubinie chyba uznano, że nie jestem już w stanie pomóc.

Gdyby mógł Pan się cofnąć w czasie i zmienić coś w swojej piłkarskiej karierze, co by to było?

- Sądzę, że nie przyjechałbym do Polski. Nie chodzi o to, że w Rosji było mi dużo lepiej, ale po latach dużo rozmawialiśmy z kolegami o poziomie ligi. Niecały rok po moim odejściu poziom rozgrywek zdecydowanie się podniósł. Miałem również propozycję powrotu do Rosji, do Torpedo, jednak wspólnie z żoną podjęliśmy decyzję, że zostajemy w Polsce. Gdybym wrócił, moja kariera mogłaby się różnie potoczyć. Czasu nie mogę cofnąć, ale nie żałuję, że tak to się skończyło.

Był Pan dla lubinian czołowym zawodnikiem i zaskarbił sobie wielką sympatię miejscowych. W historii klubu niewielu było piłkarzy, którzy zasłużyli sobie na własną flagę wieszaną na płocie. Jak Pan myśli, czym to było spowodowane?

- Bardzo mi miło, gdy wspominam tamte czasy. Uważam, że po prostu robiłem to, co do mnie należy. Nic szczególnego. Cieszę się, że kibice tak mnie docenili i bardzo często do tego wracam. Nigdy nie miałem oporów przed kontaktem z fanami i może to było kluczowe? Kiedy podchodził do mnie jakiś kibic, bardzo lubiłem z nim porozmawiać, tego zresztą nauczyli mnie rodzice. Nigdy nie uważać się za lepszego od reszty. Możliwe, że to właśnie ta otwartość sprawiła, że kibice tak mnie postrzegali.

- To wszystko sprawiło, że z Lubina bardzo ciężko było mi odejść. Mieliśmy tam wielu znajomych, często zapraszano nas na różne uroczystości i człowiek z czasem przywiązuje się do miejsca. Jak już wspomniałem wcześniej, odchodząc z Lubina płakałem.

Wróćmy jednak do tych przyjemniejszych rzeczy. Jakie atuty piłkarskie wyróżniłby Pan u siebie w tamtych czasach?

- Może technika nie była u mnie górującym atutem, ale dobrze się czułem w obronie, ponieważ miałem dużą zdolność do przewidywania wydarzeń na boisku. Na treningach dobrze wykonywałem choćby rzuty karne.

Pamięta Pan swoją pierwszą bramkę w barwach Zagłębia?

- Na pewno rzut karny, a graliśmy chyba wtedy z Ruchem Chorzów?

Po części się zgadza, ale to był mecz z ŁKS-em. Ostatnia bramka, to też rzut karny - w meczu u siebie z Siarką Tarnobrzeg. To były jedyne trafienia i oba z jedenastu metrów, co ciekawe, dopiero w ostatnim sezonie. Dlaczego tak późno zaczął Pan wykonywać rzuty karne dla Zagłębia?

- Na pewno nie było to tak, że koledzy wiedzieli o moim planowanym odejściu i chcieli mnie godnie pożegnać. Wcześniej po prostu byłem wyznaczany do strzelania jedenastek, jednak zawsze w dalszej kolejności, jako drugi czy trzeci zawodnik. W tamtym sezonie, o którym Pan wspomniał, etatowym wykonawcą był Stefan Machaj. W jednym meczu nie czuł się jednak zbyt pewnie, wynik był wtedy na styku i wtedy piłkę wziąłem ja. Strzeliłem celnie i stąd też wzięły się moje dwie bramki w Zagłębiu. Wspominając grę w Rosji, również pamiętam, że większość bramek trafiałem w taki sposób, czasami zdarzało się jednak, że strzelałem również z gry.

Jakie ma Pan wspomnienia z Zagłębiem, albo z naszym miastem?

- Za dużo nie jeździliśmy po Lubinie, bo jak już powiedziałem wcześniej, większość z nas była w hotelu. Jeśli już, to odwiedzaliśmy bazar, na którym pracowało wielu naszych rodaków. Kilku z nich kojarzyło mnie z boiska i czasem zdarzyło się porozmawiać na temat piłki.

Śledzi Pan teraz losy KGHM Zagłębia w lidze?

- Oglądam mecze „Miedziowych”, bardzo często dyskutujemy z boiskowymi kolegami z Zagłębia i analizujemy to, co się dzieje. Można powiedzieć, że jestem coraz bliżej przyjechania do Lubina i zobaczenia nowego stadionu Zagłębia, który do tej pory widziałem tylko w telewizji.

Nie kusiło nigdy Pana, aby przyjechać do Lubina i zobaczyć jak to wszystko się pozmieniało?

- Jeszcze nie dojechałem (śmiech). Odwiedziłem niedawno Radka Jasińskiego we Wrocławiu, który swego czasu również grał w Lubinie, więc być może następnym razem postaram się obrać za cel Stadion Zagłębia. Cieszę się, że osoby z klubu pamiętają o mnie i chcą usłyszeć historię drużyny z mojej perspektywy. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie będę miał możliwość podziękować im osobiście.